Na beżowym tle kolorowe oko, w którego źrenicy widać budynki miejskie. Pod nim napis: "Oczy i uszy Gdyni"

Aktualności OCZY I USZY GDYNI: Trumna wróciła do sklepu

BibliotekaGdynia.pl zaprasza na drugie wydanie nowego cyklu historycznego Oczy i uszy Gdyni, w którym prezentujemy wybrane teksty z wydawanego w drugiej połowie lat 30. XX wieku gdyńskiego tygodnika Torpeda. Artykuły zawierają opisy prawdziwych wydarzeń w humorystycznej, fabularyzowanej formie. Pisane są z niezwykłą lekkością i z użyciem barwnego języka. Wszelka dokumentacja opisująca przedstawione zdarzenia została bezpowrotnie utracona podczas II Wojny Światowej. Pojedyncze notki prasowe z lokalnych gazet oraz zaprezentowane w naszym cyklu artykuły z Torpedy pozostają więc jedynym śladem tych mniej lub bardziej istotnych epizodów historii naszego miasta.

W pierwszym wydaniu Oczu i uszu Gdyni przedstawiliśmy zabawny artykuł o Greku, Minasie Petio, który przybył do Gdyni w 1936 roku, by zrelaksować się w towarzystwie wytwornych gdynianek. Drugie wydanie przedstawia dość kontrowersyjną historię małżeńskiej niedoli, z udziałem gdyńskiego mierniczego pana Bolesława R., który chcąc nastraszyć gnębiącą go żonę, uknuł szaloną intrygę, która wiązała się z... zakupem trumny dla samego siebie!

Zbiorem i opracowaniem tekstów zajął się Krzysztof Chalimoniuk – doktor nauk humanistycznych, historyk i bibliotekarz. Znany z naszego facebookowego cyklu Z archiwum Biblioteki Wiedzy, w którym prezentowaliśmy archiwalne artykuły z dostępnej w naszych zbiorach międzywojennej prasy, oraz z prowadzenia licznych prelekcji w bibliotece, poświęconych m.in. historii Gdyni i gdyńskiego portu.


Trumna wróciła do sklepu

 

Pan Bolesław R. był praktycznym mierniczym. Codziennie wyruszał do Małego Kacka i mierzył ziemię. Chodził i mierzył, i nie było takiego terenu, którego by nie potrafił odmierzyć i obliczyć. Ale był jeden bezmiar, którego praktykant  mierniczy zmierzyć nie potrafił. Był to bezmiar bólu, szczerego serdecznego bólu, który sprawiał impulsywny charakter jego małżonki. Pani Bolesławowa R. trzymała swego męża tak krótko, a jednocześnie tak często wyładowywała na nim swój nie zawsze poprawny humor, że nieszczęsny praktykant mierniczy zdecydował raz wreszcie położyć kres swym cierpieniom.

Onegdaj pan Bolesław zaszedł do apteki i kupił flaszeczkę lyzolu. Spokojna, smutna godność, zagadkowy uśmiech, z którym opuszczał podwoje apteki, mówiły wyraźnie o powziętym zamiarze. Pan Bolesław zamierzał przeciąć nić swego żywota.

Gdyby nawet komuś wydać się mogło przez chwilę, że pan Bolesław uśmiecha się bez samobójczych zamiarów, to wkrótce musiałby zrewidować swój pogląd. Pan Bolesław kazał pokazać sobie różne gatunki trumien.

- Ta jest za krótka! – odrzucił stanowczo ofertę kupca. Trumna nie była zresztą wcale krótka, lecz pan Bolesław od razu spostrzegł, że jest bardzo droga.

- To może łaskawy pan tę tutaj pozwoli. Już od razu z poduszką i pantoflami! – zachęcał właściciel sklepu, otwierając inną większa. – I ładna, i wygodna, i niedroga.

Pan Bolesław obejrzał trumnę. Popukał palcem w wieko, pomacał  wnętrze. Cofnął się o parę kroków i łagodnie powiedział.

- O wpół do dziewiątej proszę odesłać mi do domu! Zapłacę przy odbiorze.

Kartka z adresem spoczęła w książce kasowej i pan Bolesław skierował się do wyjścia.

- Oprócz tego jakie wrażenia? – kłaniał się uprzejmie dostawca trumien. – Mam też ładny wybór dziecięcych, przy większej ilości rabat.

- Nie! Dziękuję – odrzekł chłodno pan Bolesław i wyszedł ze sklepu.

Przyszedł do domu wyniosły i obojętny.  Dolatujące z kuchni przekleństwa pozostawiły go niewzruszonym. Oczyma duszy widział swój własny pogrzeb. Widział łzy pod żałobnym welonem połowicy.

- Poczekaj no jeszcze z pół godzinki! – mruknął sam do siebie, gdy przez otwarte drzwi doleciał go jakiś epitet, który nawet w chwili przeżywanego duchowego znieczulenia dotknął go raczej nieprzyjemnie.

Pan Bolesław rozebrał się, oblekł swe ciało w piękną zieloną pyjamę i … otworzył flaszeczkę z lyzolem. Spojrzał na zegar. Była godzina ósma minut dwadzieścia. Ostrożnie, nie hałasując naczyniami, wziął z umywalki szklankę i napełnił ją wodą. Nalał wewnątrz trochę lyzolu i postawił przed sobą te ostatnią czarę goryczy.

- „Cholera ciężka, żeby tylko nie rozchorować od tego świństwa” – przewinęła się przez mózg zdrowa myśl samozachowawcza.

Gul. Gul. Gul. Zabulgotało w gardle pana Bolesława i zwartość szklanki jednym tchem powędrowała w przepastne wnętrzności mierniczego.

Pan Bolesław biegiem dopadł do łóżka i cały zagłębił się w przysłuchiwaniu się swym wnętrznościom.

- Och! Jezu! Umieram! – ryknął nagle zmienionym głosem i aż podskoczył na łóżku. – Umieram! Ratunku! Począł wołać na cały głos, wstrząsając mieszkaniem. Z trzepaczką w ręku wbiegła do pokoju połowica.

- Znowu mi tu... -  zaczęła, ale urwała nagle. Strach odebrał jej mowę. Otwarta flaszeczka lyzolu, wijący się w przedśmiertnych drgawkach małżonek wytłumaczyli wszystko.

- Ratunku! – zawołała pani Bolesławowa. – Doktora! Pogotowie! Policję!

Cały dom zbiegł się na klatkę schodową. Zadzwoniły telefony. Pan Bolesław fikając w powietrzu obnażonymi stopami, konał, z zainteresowaniem obserwując wrażenie robione swoją agonią.

- Ostatnia godzina wybiła – szepnął cicho, wtórując dzwoniącemu zegarowi. – Wpół do dziewiątej!

W przedpokoju odezwał się dzwonek.

- To lekarz – krzyknęła małżonka, wybiegając na spotkanie zbawienia. Nagły krzyk przeszył hałas mieszkania.

Dwóch nieznajomych ponurych panów dźwigało dużą przepastną trumnę.

- Tutaj w paczce są pantofle! – rzekł jeden z nich, wyciągając z kieszeni kopertę z rachunkiem. Trumna spoczęła w przedpokoju. Ale w ślad za tym środkiem ostatecznej podróży śmiertelników wkroczył lekarz, policja, władza śledcza. Doktor natychmiast zajął się chorym. Krótki, mocny zabieg, zmusił ciekawe panie do chwilowego opuszczenia pokoju konającego samobójcy.

- Panie, ileż pan tego łyknął? – dziwił się lekarz. - Przecież pan w ogóle nie powinien był czuć żadnego bólu.

- Możemy przystąpić do przesłuchania – oznajmił policjant, otwierając teczkę.

-Pan Bolesław spojrzał na drzwi, za którymi cucono nieszczęsną niedoszłą wdowę.

- Panie posterunkowy, ja bardzo przepraszam... ja nie myślałem, że panów będą fatygowali – zaczął nieśmiało. Jak to tak... nieumyślnie. O tak, żeby babę nastraszyć trochę. Ja się nie chciałem otruć.  Ja tylko tak.

- Po jaką cholerę pan trumnę kupił? – denerwowała się władza.

- No jakże tak bez trumny? To jakoś nie wypada. Ja przecież za nią i tak nie zapłacę – ożywił się nagle pan Bolesław. – Najwyżej parę groszy za wypożyczenie!

Ale pana Bolesława kosztować będzie nie tylko wypożyczenie trumny. Pani Bolesławowa dowiedziała się o szatańskiej intrydze męża.

 

Torpeda 1936, nr 14, s. 6


Kolejne artykuły ukazywać się będą cyklicznie, a towarzyszyć im będzie dodatkowy, facebookowy cykl, w którym przedstawiamy satyryczne ilustracje z Torpedy, opisujące gdyński krajobraz społeczno-polityczny połowy lat 30. XX wieku.