Śledźcast Transkrypcja Śledźcast #8

Śledźcast #8: Morskie opowieści - rozmowy o Gdyni. Historia Rodziny Skelników i nie tylko/ K. Chalimoniuk, J.F. Skelnik – transkrypcja


Krzysztof Chalimoniuk: Dzień dobry, nazywam się Krzysztof Chalimoniuk i wspólnie z panem Krystianem Malinowskim, bez którego pracy program nie mógłby powstać, zapraszamy państwa na kolejną odsłonę bibliotecznego Śledźcastu. Naszym dzisiejszym gościem jest pan Julian Franciszek Skelnik.
Julian Franciszek Skelnik: Dzień dobry! Dziękuję za zaproszenie.

K. C.: Bardzo miło, że mogliśmy się tutaj dzisiaj wspólnie spotkać. Proszę państwa, kim jest pan Julian Franciszek Skelnik? To człowiek wielu talentów, wielu zainteresowań, wielu pasji. Na gruncie zawodowym pan Julian to nauczyciel akademicki, działacz „Solidarności”, menadżer specjalizujący się w szeroko pojętej gospodarce morskiej, ekspert rynku usług portowych. Jest też aktywnym działaczem organizacji międzynarodowych jak na przykład Organizacji Portów Bałtyckich czy Organizacji Europejskich Portów Morskich. Jest on człowiekiem wielu talentów i zainteresowań także na obszarze poza biznesowym, ale o tym później. Niedawno w pewnej z książek poświęconych rodzinie naszego gościa, czyli poświęconej panu Leonowi Skelnikowi, przeczytałem pewne zdanie, które bardzo pasuje do dzisiejszego spotkania i pozwolę sobie je zacytować: „Bywa, że los pojedynczego człowieka stanowi doskonały motyw przewodni opowieści o wybranym aspekcie życia społecznego czy gospodarczego.” To zdanie wydaje się idealnie pasować do życia działalności pana Juliana, a także jego rodziny, jego przodków, bliskich i dalszych. Czy zgodzi się pan z tym, że rodzina pana pisuje się i losy wpisują się w historię Polski, a dokładnie w losy Pomorza, odzwierciedlając niejako zachodzące w tym czasie wydarzenia? Zresztą nie w tym czasie! Teoria rodziny sięga blisko 250 lat, jeżeli się nie mylę.

J. F. S.: Tak, my mamy świadomość w dokumentach po mieczu od roku 1713. Chodzi o mojego najstarszego znanego męskiego przodka, Filipa Skelnika. Od połowy dziewiętnastego wieku rodzina mieszka na terenie dzisiejszej Gdyni, a od roku 1808 w Gdyni, czyli na Starowiejskiej. Była to rodzina kaszubska – w dwudziestym wieku zapisała się rzeczywiście. Jej przedstawiciele – szczególnie w drugiej wojnie światowej – zapisali się lokalnie w historii Pomorza, bo rażenia, że tak się wyrażę, ogólnopolskiego nie było. Jesteśmy z Pomorza. Moja mama podobnie pochodzi ze Skarszew z rodziny polsko-niemieckiej, która wybrała opcję polską, za którą dużo krwi… W tych mordach i trzy osoby zostały zamordowane, w tych mordach jesiennych niemieckich w trzydziestym dziewiątym roku. To była działalność w Armii Krajowej w wywiadzie. Była działalność w okresie Hakaty, bardzo intensywna, mojego pradziadka. Także jesteśmy z Pomorza. Pracujemy na tym Pomorzu, zawsze rodzina była katolicka, praktycznie i zawsze propolska.

K. C.: Czyli można powiedzieć pra-Gdynianie… Pra-Gdynianin!

J. F. S.: Tak, lubię to określenie. Jesteśmy tu w Gdyni długo. Takich rodzin, które mają świadomość około 300 lat w samej Gdyni jest niewiele, kilka, a prawdę powiedziawszy nie wszyscy członkowie tych rodzin dalej mieszkają w Gdyni i nie wszyscy – może jest ich więcej – nie wszyscy mają tego świadomość. Ja opieram swoją wiedzę i tą wypowiedź na pracach doktora Tomasza Rembalskiego, który jest wybitnym znawcą tego obszaru i jego opracowania, moje rozmowy z nim karzą mi mówić właśnie te słowa.

K. C.: Piękna historia i dawna, ale jak wyglądało już, powiedzmy, życie rodziny w bliższym historycznie okresie, czyli w okresie międzywojennym?

J. F. S.: W okresie międzywojnia, a sytuacja wyglądała następująco: w wieku dziewiętnastym, muszę do tego nawiązać, mój bezpośredni męski przodek był gburem gdyńskim i miał swoją siedzibę właśnie od 1808 roku, kiedy on ożenił się z wdową Bratk. Tak się pisała. Zapewne była Bratke. To było trzydzieści pięć hektarów w rejonie, który ogranicza dzisiaj ulica Starowiejska, Władysława IV i Szlak do Berlina, czyli Morska, Śląska, Władysława IV była miedzą między dobrami Konke i Skelników w tamtym czasie, a przez cały dziewiętnasty wiek jako zamożny gbór. Wykazy pokazują, że miał pięć koni na przykład, dużo innego inwentarza. Takie gospodarstwo w Gdyni to było zamożne gospodarstwo. W ruch było dziewięciu i przez cały dziewiętnasty wiek mój przodek, kilku z nich, a także Skwierczowie, bo karczmarzem był Kurowski i różnie się nazywają – nie karczmarzem tylko sołtysem Kurowskim – byli członkami tego sądu wiejskiego, bo w prawie pruskim, niemieckim było tak, że w gminach najniższy sąd prowadził sołtys i miał dwóch ławników. To były sprawy zupełnie drobne – o kradzież kury, jakieś takie – i oni w nim zasiadali. Natomiast jak Polska przyszła i zaczęło się budowanie portu Gdyni najprawdopodobniej myśmy mieli ziemię, wówczas tam w wyniku różnych historii i ta ziemia została sprzedana, bo prawo to wymusiło. Za pieniądze, które zostały uzyskane dom wybudowano, który istnieje do dzisiaj. Dom Skelników, on jest na Świętego Piotra, róg Żeromskiego. Tak twierdzi, Schaibe, wybitny, przecież znawca Gdyni i jej historii. Kawałek ziemi ograniczony ulicą Świętego Piotra, Żeromskiego do YMCA i Plac Kaszubski – to się nazywało w tamtym czasie plac Skelnika. Także tak to było. A jak rodzina żyła? Mój dziadek, Franciszek jako młody chłopiec siedemnastoletni opuścił miasto, wieś Gdynia i pojechał do – bo on był z wielodzietnej rodziny, nie? Był najstarszy, pojechał do Hamburga, żeby pracować na statkach żeglowych. Taki ból, nie tyle los, co standardowy życiorys chłopców tamtej epoki: ruszałeś na morze, pracowałeś tam kilkanaście lat, gromadziłeś pieniądze, jak przeżyłeś, nie byłeś chory, udało ci się – wracałeś z sumą, kupowałeś sobie dom, kawałek ziemi, brałeś pannę z okolicy i albo rybaczyłeś, albo gospodarzyłeś w zależności od tego, jak ci na morzu powiodło i jak działy spadkowe na to wskazywały. Mój dziadek wyjechał tuż przed I Wojną Światową i został wcielony do Kriegsmarine. Służył na okręcie, który się nazywał „Jagdr.” W okresie chwały ten okręt był okrętem flagowym, pocztowym cesarza. W czasie, kiedy dziadek tam służył, to był już Hulk szkoły morskiej w Kilonii i dziadek był szkolony na torpedystę. Torpedy, w tamtym czasie, to była bardzo zaawansowana technologicznie broń i mnie to zawsze tak zastanawia. Ten chłopiec ze wsi, który miał lada edukację, dano go do takiej broni. Przecież mógł być czymś znacznie prostszym. Jest to jedna z tych zagadek.  On zachorował na gruźlicę, w związku z czym wrócił w szesnastym roku do domu, ożenił się i do końca jakoś nie zgromadził dużej sumy pieniędzy – był rybakiem, pływał na kutrach pana Wolsztona i tak się urodził mój tata, który już jako mały chłopiec zakradał mu się na kuter jako dziewięciolatek. Na przykład pierwszy raz mu się zakradł, odkryli, że jest dopiero kiedy byli na morzu, czyli jakaś pasja go do tego morza ciągnęła, mojego ojca. Stąd to określenie, że czasami los ludzki pokrywa się z pewną epoką w dziejach. W przypadku mojego ojca ma to takie dość, bym powiedział, akademickie zastosowanie taki przykład co się zowie, no bo ojciec zaczyna jako rybak łodziowy, na morzu zdobywał coraz to wyższe stopnie, aż w rybołówstwie morskim, aż do momentu, kiedy ono właściwie upadło. W wyniku przemian, przemian systemowych na świecie i on zszedł wówczas, ale to jest zupełnie inna historia. Pytanie dotyczyło dwudziestego wieku, tak?

K. C.: Bardziej dwudziestego wieku, ale jego pierwszej, powiedzmy, połowy i okresu, kiedy lepsze lub gorsze życie, ale w miarę spokojne, przewidywalne skończyło się z trzydziestym dziewiątym rokiem i nastąpiło coś, co można nazwać „polskie drogi”, odwołując się do znanego serialu. Jak potoczyły się wówczas drogi poszczególnych członków rodziny Skelników?

J. F. S.: Mój dziadek, jak wspomniałem, był chory na gruźlicę i ta choroba się powiększyła, i on był w szpitaliku gruźliczym, który był na Babich Dołach. Później było to pomieszczenie, w którym było centrum eksperymentalne, tych łodzi podwodnych, które Kriegsmarine miała. Niemcy wszystkich pacjentów tego szpitala wywieźli do Kocborowa – jako uciążliwych dla Rzeszy, bo ciężko chorych – i opowiadał mi ojciec i babcia, że odwiedzili dziadka i tydzień, chwilę później, kilka dni później dostali informację, że umarł na zawał. Przyjechali do Błotnicy tydzień później. Dziadek nie żył z tym, że on w ciągu siedmiu dni osiwiał. Prawdopodobnie został zamordowany zastrzykiem – tak skończył. Została babcia z dwójką dzieci. Mój tata miał – urodzony w dwudziestym siódmym roku – czyli w trzydziestym dziewiątym miał lat dwanaście. Niemcy tutaj założyli taką… Znaczy tak, to tutaj urządzali ten kawał świata, że polskie dzieci uczyły się do czternastego roku życia. Mieli umieć czytać, pisać, rachować, tak o! I to wszystko. I ojciec jeszcze nie miał piętnastu lat, miał czternaście i coś tam, jak go zamustrowano po raz pierwszy na statek. To był kuter Pucnik, holownik Pucnik, który przedtem to był polski Atlas i w Gdańsku stacjonował, i tata mi opowiadał jak on, no już dostał się do złotych – oczywiście jako chłopiec okrętowy – i to po raz pierwszy od dawna się do syta najadł i wyspał. Ci Niemcy, z którymi on pływał dobrze go tam wówczas traktowali, że załoga była taka kaszubsko-niemiecka, chłopcy z przymusu i jacyś tam, a teraz jego kuzyn, bo mój dziadek miał brata. Brata, Franciszka, który miał chłopców, czwórkę i teraz tak: najstarszy z nich, Janek, wujek Janek. Jego zostało – wszyscy chłopcy poszli na morze – oczywiście jego, jego zostało wojna na statku „Rozewie.” To on był jednym z członków załogi, kiedy „Rozewie” torpedowało u wybrzeży Brazylii. W szalupie ponad tydzień spędził tam jakoś bez wody… Cuda-wianka. Jest dobrze opisane w historii, w jakimś Trynidadzie wylądował. On płynął w polskiej flocie handlowej, a także belgijskiej, ale to z tej prostej przyczyny, że w pewnym momencie był na Sycylii, wyszedł ze szpitala i nie było polskiego statku, to na jakiś belgijski Fisherman, ale to powiedzmy to jest nieistotna dygresja. On był trzy razy topiony: dwa razy w wyniku bombardowań, raz przez torpedę i spędził ogólnie półtorej roku chyba w szpitalach alianckich. Jak wojna się skończyła, wrócił do Polski. Został skazany za to, że buduje komórkę wywiadu. Siedział w stalinowskim więzieniu dwa lata, potem w PRO pływał, uzupełnił edukację, był kapitanem największych statków PRO i taka dobra legenda zanim idzie. To był wybitny marynarz, taki wychowawca tego środowiska i bardzo znany i szanowany kapitan. Mój ojciec – jak wspomniałem – potem go przynieśli na bunkierkę, czyli mały tankowiec, który w drugiej połowie wojny pływał wzdłuż wybrzeży Norwegii i woził benzynę lotniczą dla lotnictwa niemieckiego i weszli na minę. Na szczęście stary okręt był pusty i tak on się doczołgał do – już nie pamiętam nazwy tego fiordu, ale tam stał Tirpitz i jak Anglicy mordowali Tirpitza tamtymi małymi łodziami podwodnymi, tymi, tymi żywymi i lotnictwem – ojciec samego aktu nie widział, ale stał na redzie i widział ten ruch, panikę niemiecką i tak dalej, czyli on był prawie świadkiem tego historycznego zdarzenia. Z kolei wujek Stefan, on był harcerzem, też był młody, tak? Jak się zaczęła wojna, był harcerzem, tutaj budował okopy i tak dalej, ale potem go wciągnęli do Kriegsmarine. On był w Groningen w szkole podoficerskiej, gdzie nawiązał współpracę z holenderskim ruchem oporu i oni go uznają, Holendrzy, za swojego kombatanta. Potem dostał się do niewoli. Oczywiście wstąpił do Armii Andersa, bo w Turonie dostał się do niewoli. Był szkolony jako taki instruktor wychowania fizycznego i w przyszłości być może komandos, gdyby druga wojna… Ona się skończyła. Wujek wylądował w Anglii, gdzie zarówno ożenił się z ciocią Jane, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tu się zaczynają arcyciekawe historie, bo on był między innymi cieślą na statku „Wolna Polska.” Słynnym statku, który pływał pod banderą rządu londyńskiego. Przedsięwzięcie, które trwało pod komendą kapitana Ćwiklińskiego. On tam był i to na stanowisku cieśli. Potem osiadł w Wilmington i tak się składa, że jego sąsiadem na Colefax Scott, po drugiej stronie ulicy, był młody polityk Joe Biden i panowie się przyjaźnili i wzrastali. Nawet chłopcy z mojej rodziny jeździli, bo wujek miał taką małą firmę, która zajmowała się takimi pracami remontowymi – schody zrobić, wytynkować, w garażu zmienić… On takie rzeczy robił, a ponieważ Wilmington ma 800 000 ludzi, a on – małe miasto – był szefem Polonii, więc był znaną osobą, bo aktywny publicznie i z Bidenem się przyjaźnili, tam jakoś blisko znali. No, nie jestem w stanie tego kwalifikować. W każdym, razie to wujek właśnie namówił jego wówczas, kiedy było głosowanie czy Polska do NATO – to jest szeroko opisane w książkach – mamy zdjęcia wspólne i tak dalej. Dość powiedzieć, wujek, bo aktywny był w organizacjach katolickich typu takiego medycejskiego, które pieniądze przekazywały. To tutaj Krzyż na Kamiennej Górze to w dużej części są pieniądze, które – i wujka osobista, bo na to on dawał osobiste – ale i z generowane siostry na Placu Kaszubskim i tego typu dzieł. Dużo dość powiedzieć, że dwanaście lat przed śmiercią za życia wujek dostał ulicę i była ulica Stefana Skelnika. Stefan Skelnik sobie dobrze żył w Wilmington i niestety, niestety już zmarł. Kolejną postacią – to był kolejny brat – to najmłodszy wujek Antoś, nie, nie… No tak, on był najmłodszy, wujek Antoś! Wujek Antoś nie był w wojsku, był za młody i jak się skończyła wojna, no to on tutaj rybaczył i postanowił uciec. Ojciec mi opowiadał – bo nie dawali rybakom map w ten czas. Oni mieli pływać tylko tak za Stalina wczesnego, tak pływać, żeby widzieli tylko brzeg, bo bali się, że uciekną czy coś. Ojciec miał mapy, bo już dowodził statkiem. Taką mapę, ukradł, że się tak wyrażę, narysował mu, jak on ma płynąć i wujek z właścicielem kutra jego żony – też opisana sprawa – dali nóżkę na… Popłyniesz tyle godzin tym kursem tak, tak, tak! I dojedziesz do Bornholmu i tak się stało. Wujek uciekł. W owym czasie była wojna w Korei i zaciągano… Amerykanie zrobili coś takiego, że jak się zaciągniesz do armii – tam chyba rok posłużysz – to dostaniesz obywatelstwo i wujek się zaciągnął do lotnictwa. On był tej naziemnej obsłudze lotniczej – mam jego zdjęcia z tego okresu – pojechał na wojnę i tak został Amerykaninem. Po powrocie… z wojną musiał coś tam przeżyć, bo on taki stał się strasznie dewocyjny i zmienił konfesję. Został baptystą-aktywistą w tym – ja nie potrafię nazwać jaką oni mają tą strukturę tą swoją – w każdym razie on jest bardzo aktywny w tym, w tym obszarze. Tu był parę razy. Wszystko takie miłe, ma tam rodzinę, dzieci. On jeszcze żyje, ale już staruszeczek. Jego dzieci i wnukowie też. I ostatnią postacią będzie wujek Paweł, wujek Paweł też oczywiście do Kriegsmarine został wciągnięty, wojna się skończyła, wrócił do domu i on pływał tutaj na kutrach. Też uzupełnił edukację, też zdobył stopień oficerski, ale on całe życie rybaczył, bo tak chciał. On chciał na kutrach.

K. C.: Czyli niezależnie od pokolenia. Może i Skelnikowie to jedno.

J. F. S.: Znaczy, jak gdyby fakty tak twierdzą, ale ja też żeglowałem i jest coś takiego, że jak się jest… A co tu robić w Gdyni było za komuny? No, się żeglowało albo w futbol grało na Bałtyku czy na Arce. Do kina można było jeszcze pójść. [śmiech]

K. C.: O właśnie, właśnie! Kilka było. No właśnie, mamy okres międzywojenny, lata pięćdziesiąte. Rodzi się Julian Skelnik w pięćdziesiątym czwartym roku.

J. F. S.: W pięćdziesiątym czwartym roku.

K. C.: Ja kilka lat później już nieco, następne dziesięciolecie o! Można tak powiedzieć. I rośnie młody Gdynianin, i co? Jakie wybory życiowe podjął w wieku nieco starszym?

J. F. S.: Pierwsze wybory to oczywiście podejmują rodzice. Moje dzieciństwo to – ja się urodziłem na ulicy – znaczy urodziłem się w szpitalu, ale mieszkałem na ulicy Olsztyńskiej. Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 3, ale te pierwsze lata, one były w pewien sposób determinowane faktem, że moim bliskim krewnym był ksiądz Prałat Jastak. Jego siostra wyszła za brata mojej babci. Myśmy mieli bliskie relacje, zwartą korespondencję, mam mnóstwo takich korespondencji i różne inne rzeczy, które przekazałem do ECS-u. W związku z powyższym, zostałem ministrantem bardzo wcześnie u Sióstr Urszulanek jako… Tam sześć lat chyba miałem. Jako uciążliwość, to wspominam nie dlatego, że tam odwozić daleko, tylko trzeba było wcześniej wstać o pół godziny. Siostry śniadania dawały, jakieś bułki, jakieś jajko z mlekiem. To było po prostu – jak się ma tam siedem lat codziennie stać pół godziny przy ołtarzu jest, jest męczące, ale ja w tym czasie… To mi to tak nie pasowało. Dzisiaj jest tak, biletem wspominam w tym sensie, że obsłużyłem – niechcący! Przecież to nie była moja wola – dość dobrze i siostry mnie uczyły angielskiego, Siostry Urszulanki. Ja tam dużo czasu spędzałem, grałem z Siostrami, na przykład w kosza jako chłopiec, ale to dało mi lepszą niż przeciętna znajomość języka angielskiego. Matka Mieczysława mnie uczyła angielskiego i na tyle dobrze nauczyła, że dostałem się do Gdyńskiej Trójki na wykładowy angielski. W trzeciej klasie podstawówki wstąpiłem – to też tam jakieś, nie pamiętam – ja pamiętam ten moment, ale to nie ma żadnego znaczenia. Stałem się członkiem jacht klubu „Stal” na początku i zacząłem żeglować i bardzo mi się to spodobało. Chodziłem do Trójki, ukończyłem ją, a jak wiemy, był to taki dobry okres Trójki, to myśmy mieli szansę lepszej edukacji. Raz, że dobry dobór – znaczy był dobór – sześć egzaminów wstępnych zdawałem do liceum, a do tego to była dobra szkoła i dobra kadra, szczególnie z matematyki. Legendarny profesor Poznański mnie przez cztery lata uczył, więc jak ja ją kończyłem, ja mogłem właśnie robić, co ja chciałem – pójść na dowolne studia, ale ciągnęło mnie do archeologii, do wojska – do wojska za komuny to nie, a archeologia, już jako małe dziecko… Czy historia. Wiedziałem, że jak zostanę archeologiem czy historykiem, to będę do końca życia biedny. Pomyliłem się, bo historykiem jest Donald Tusk, bo tam biedny Donald nie jest. To mój serdeczny kolega, dlatego ośmielam się tak mówić. Zresztą jest kilku innych historyków naszej polityce, szczególnie wybrzeżowej, którzy osiągnęli bardzo wysoki poziom wiedzy merytorycznej. Ja jestem blisko tego środowiska. Prowadzący tego programu Krzysztof Chalimoniuk jest jednym z tych historyków, że się cieszę, że mam z wami kontakt, ale zastanawiałem się na co – i tak jeden wujek mi wytłumaczył, że właściwie jest tylko jeden obszar ekonomii rynkowej, a to jest ekonomika transportu morskiego. No, bo statek wypływa sportu w Gdyni i jest w otoczeniu rynkowym. Trzeba ropę kupić za pieniądze takie prawdziwe i to wszystko tam, i on mnie przekonał, żeby pójść na te studia. Prestiż osób na kierowniczych stanowiskach w gospodarce morskiej – to były czasy gierkowskie, bo ja zacząłem liceum w sześćdziesiątym dziewiątym roku, to no, prawie gierkowskie – to był bardzo wysoki. I tak poszedłem na ten transport morski i nic na ziemi i niebie nie wskazywało, że prowincjonalny Uniwersytet, który cztery lata wcześniej tym Uniwersytetem został, że – ja liceum sześćdziesiąt dziewięć, Uniwersytet siedemdziesiąt trzy – że on takich ludzi będzie miał na pokładzie. Ludzi – ja mam na myśli Jana Krzysztofa Bieleckiego, właśnie Donalda Tuska, Janusza Lewandowskiego, Schomburga, Ćwiklińskiego, Anię Zielińską, Darka Filara – to są wszystko moi koledzy. Później pracowałem jako asystent, jako pracownik – to się nazywa – dydaktyczno-naukowy. Tak, my wszyscy właśnie byliśmy młodymi pracownikami nauki i że ci ludzie obsłużą ten ruch rewolucyjny „Solidarności” od strony ekonomii. Z kilka dni temu, pierwszego października była uroczystość nadania doktoratu Honoris Causa Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu i on powiedział takie zdanie, że w tamtym czasie to było tak, że jeżeli masz akwarium i masz z niego ugotować zupę rybną, to się jakoś da. No, bo jest zbiornik, jest woda, są ryby. Ale myśmy byli w sytuacji z naszą ekonomia naszą gospodarką, że trzeba z zupy rybnej zrobić akwarium. I to zostało obsłużone w lwiej części przez zespół ludzi, który pracował na tym Uniwersytecie. No, była to ekonomia rynkowa. My wszyscy z tego środowiska, ale nadal! Ja tam się trochę w tą „Solidarność” angażowałem. W konsekwencji tego jak już wybuchła wolna Polska, było po wyborach, zostałem pierwszym dyrektorem generalnym fundacji gospodarczej „Solidarności.” To jest marzec dziewięćdziesiąt. Te struktury, wszystkie się budowały i raptem stałem się postacią bardzo w środku tego wszystkiego i jako miłośnik historii dotykałem jej i to jest niesamowite. Ja jeździłem często w tamtym czasie do Stanów Zjednoczonych. Ja nie zapomnę, jak ja pierwszy raz się wybierałem na Florydę. To był kwiecień dziewięćdziesiątego roku i ja sobie popatrzyłem na mapę. „Floryda jest na wysokości Neapolu o tej porze, u nas jest taka pogoda.” – pomyślałem. Przecież nie było komputerów, nic – to tam będzie zapewne trochę cieplej, a miałem jeden garnitur, taki wełniany, no to go wziąłem, nie? [śmiech] Wy myślicie pewnie, że to nie był najlepszy wybór. Do tego klimatyzację, ale tak to jakoś wyglądało wszystko na samym początku. Pracowałem w tej „Solidarności.” Byłem w komitecie wyborczym Lecha Wałęsy, jak Lech Wałęsa został prezydentem. No, to ja już poszukiwałem – nie chciałem iść w politykę – poszukiwałem jakiejś drogi dla siebie. Zostałem członkiem takiej firmy brokerki, ale wszedłem w sektor prywatny, finansowy mówiąc najogólniej i w nim pracowałem, aż – ponieważ ja z zawodu po ukończeniu studiów pracowałem w Zakładzie Ekonomii i Portów Morskich. Tam pisałem doktorat i nie napisałem tego doktoratu, bo mnie porwała rewolucja – w dziewięćdziesiątym siódmym roku byłem prezesem takiej prywatnej spółki i to już tam poszło wszystko, ale wróciłem do portu. Wróciłem do portu w roku 2005 jako wiceprezes i potem w tym porcie pracowałem. Ja byłem przedstawicielem miasta. W związku z tym, w zależności od tego czy miasta jako współwłaściciel portu gdańskiego – bo mówimy o porcie gdańskim – czy miasto miało większe moce, jak gdyby w tym całym ładzie politycznym, który rządził z sektorem portowo-morskim czy mniejsze zajmowanie stanowiska, albo wiceprezydent albo jakiegoś dyrektora. Dlatego, że stanowisko prezesa portu, jak i prezesa każdego innego bytu państwowego jest wysoko opłacanym stanowiskiem sezonowym. Ci prezesi się zmieniali, a ja trwałem! [śmiech] Tak się złożyło, że jako jestem konsulem ja miałem taką przyjemną cechę, że jak ja zacząłem się uaktywniać organizacjach międzynarodowych – a ponieważ ja mam wysokie odznaczenia od królowej duńskiej. Skandynawowie, jak gdyby uważali, że mogą mi ufać, jak były jakieś głosowania wyborcze czy coś to cała Skandynawia za mną głosowała, a to było dużo i dzięki temu ja zdobywałem ładne pozycje w tych strukturach. Byłem przez jedenaście lat prezesem Organizacji Portów Bałtyckich. To jest duża organizacja, zrzeszająca największe porty na Bałtyku z siedzibą w Tallinie. Byłem jedenaście lat prezesem. Jak skończyłem to nadano mi – jest ogólne – nadano mi tytuł Honorowy Przewodniczący, z którego bardzo… Wielką radość mi zrobili. A także przez dwie kadencje, bo dłużej nie można, byłem wiceszefem, jednym z dwóch wiceszefów, Europejskiej Organizacji Portów Morskich. Mogłem być i szefem, ale to potrzebowałem większego wsparcia z Polski, a jego nie było po prostu. Nie było. [śmiech]

K. C.: Czyli zebrał pan różnorodne doświadczenia biznesowo-gospodarcze związane z gospodarką, szeroko pojętą morską, ale czy…

J. F. S.: Nie tak szeroko dlatego, że portową, a jeżeli pozwoli pan, panie doktorze, to ja może dwa słowa, bo port i gospodarka portowa to jest rzecz unikalna. Ja w dwóch słowach wytłumaczę na czym sztuczka polega! Jest tak, że jeżeli się inwestuje w porcie, to zawsze są to bardzo duże pieniądze w falochron czy coś. Duże pieniądze. Te pieniądze – teraz taki byt jak falochron, używajmy tego przykładu – on potrafi być sto lat czynny. Stoi sto lat i teraz ty musisz podjąć decyzję o inwestycji na sto lat. A otoczenie, w jakim funkcjonuje port, jest takie, że – ja sobie tak to kiedyś obliczałem i wierzę w tą moją tezę i umieściłem ją i ona się przyjęła, tak jest – co trzy miesiące jednak zdarza się coś, co powoduje, że sytuacja jest przed trzech miesięcy już jest nieaktualna. A to zmiana prawa w jakimś państwie, a to jakąś drogę otworzą, a to jakieś wybory, a to jakaś postać nowa. Tam jest helter-skelter, a ty musisz podjąć decyzję. I jeszcze te pieniądze nie są bezpośrednio rentowne. Porty są szalenie dochodowe, ale pośrednio w skarbie państwa, a nie w samym porcie. W dowolnym miejscu portu, jeżeli postawisz lida on będzie bardziej dochodowy, można powiedzieć, bezpośrednio, czyli celnicy pobierają akcyzę, cło, vat, ale pobierają w miejscach, dokąd idzie towar – w Ciechanowie, czy gdzieś – to my już dzisiaj to liczymy i wychodzi na to, że porty – taki port Gdański, to on, on kilka procent PKB przynosi – i teraz masz wyłożyć przeogromne pieniądze, które nie będą bezpośrednio rentowne i aż się prosi o partnerstwo publiczno-prywatne. Takie rzeczy na świecie się dzieją, na przykład most na Sundzie jest takim przykładem, że po prostu część zobowiązań publicznych przejmuje sektor prywatny i czynnik publiczny mu płaci, ale w portach w Polsce czy jakiejkolwiek innej instytucji zaraz opozycja powie, że złodziej. W związku z powyższym, wszyscy menadżerowie unikają tego jak te, ale pierwszy – gdy ja byłem w zarządzie, myśmy zrobili DCT słynne. To było na tej zasadzie i funkcjonuje. Także to nie jest prosty biznes i do niego trzeba mieć duże doświadczenie i teraz patrzenie – teraz budujesz ten falochron. Ty masz wiedzieć, co będzie za sto lat. Jeżeli się śledzi Nagrody Nobla z ekonomii, to połowa z nich jest z próby skwantyfikowana zjawisk ekonomicznych. Ekonomia to jest nauka społeczna, to jest rodzaj psychologii, można powiedzieć, to jest nauka o zachowaniach ludzi i teraz ty masz skuteczność tych modeli, które najlepsi mają – czyli dociera do Nobla jest 50%, czyli będzie albo nie będzie. Zero de facto, tak z punktu widzenia managera zarządzającego i teraz ty nie wiesz, jak będzie wyglądała przyszłość, a musisz podjąć decyzję na miliardy na sto lat i to jest właśnie zadanie menadżera portowego. Dobry menadżer potrafi i są metody. To są metody statystyczne, heurystyczne. Najlepsza jest metoda analizy ekspertów: bierzesz odpowiednio dużą populację, na przykład trzystu ekspertów i każdy ci powie, jak uważa, że będzie i ta metoda się najbardziej sprawdza z dużym skutkiem prawda? Tak jakby tam siedemdziesiąt parę procent. No, to tak, więc to nie jest szeroko pojęta gospodarka tylko i nie można nauczyć kogoś bycia menadżerem portowym. To jest sytuacja mistrz-uczeń, a teraz przy tej koncentracji kapitału w łańcuchu transportowym, logistycznym to niedługo chyba tylko kancelarie prawne będą to prowadzić, bo będą wynajmować ekspertów z rynku. Tak, to w tą stronę idzie… Dobry prawnik i… No dobrze, rozgadałem się. Przepraszam.

K. C.: A to ciekawa sprawa, bo ta wracając jeszcze do portu, dobrym przykładem może być na przykład rosnące tonaże wielkości statków bojących do portu. Gdy się zobaczy opisy kolejnych rekordów portu największych statków z lat pięćdziesiątych, powiedzmy, czy sześćdziesiątych. Dzisiaj te liczby wydają się śmiesznie małe. Te statki urosły, nie wiem pięcio-sześciokrotny, i w tej chwili już planuje się dobrze. Pamiętam kontenerowce prawie długości prawie kilometra, więc ile mają ogłowić miejsca obrotnicze?

J. F. S.: One nie wejdą w życie! Takie gadki, ale czterysta metrowe chodzą i zbudowano większe i cofnięto się, ale to jest właśnie to. To jest kwestia doświadczenia eksperta, tak? Ale i rachowanie pieniędzy. Między to, że w Gdyni – tam jest pełno tych torów – to było tak, że przed wojną przyjeżdżał statek i on chciał zabrać dwieście ton węgla. Kapitan Scheder był oczywiście bardziej zaawansowany metodyką, ale on szedł do kogo trzeba i mówi, że ja chcę dwieście ton takiego a takiego węgla, wołali i wagony podjeżdżali, wrzucali i odjeżdża, a te wagony tam stały z kopalni, bo one czekały na statek. To był taki magazyn z węglem. Dzisiaj się wykorzystuje naturalne głębokości i statek ma wozić jak najtaniej jedną tonę. No, więc rozmiar statku to jest rzeczą cudowną, a Gdański Port jest cudownie od Boga stworzony do tego – tam są naturalne, głębokości, dobre dno, jest rzeka Wisła, która przez wieki była główna autostradą Polski i dalej służy, ale jest dobre skomunikowanie z zapleczem. To zaplecze jest duże, są dobre porty z małym zapleczem. Chociażby Izrael jest takim przykładem. Co z tego, że w Hajfie możesz zbudować nie wiadomo co, ale będzie obsługiwał tylko Izrael, a u nas to idzie, idzie po Europie i porty konkurują między sobą. My mamy realną konkurencję portów Morza Północnego i Śródziemnego, a także i Czarnego. Przecież coś co jedzie ze Śląska, może jechać do Rijeki równie dobrze jak do Gdyni, no problem, nie? Tylko teraz pokaż mi koszt i ofertę.

K. C.: Zresztą to samo co w latach międzywojennych. Konkurencja z portami włoskimi wraca z powrotem. No, ale to już są właśnie takie kwestie faktycznie biznesowe.

J. F. S.: No i Gdańsk przede wszystkim, nie? On niby był Wolne Miasto Gdańsk, ale w okresie – mało jest świadomości tego – że w okresie największej świetności portu Gdynia i tak więcej towarów polskich szło przez Gdańsk i przez Gdynię w okresie międzywojennym.

K. C.: No tak, cały obrót Polski, nie? Wiesz, jeden port, obojętnie czy Gdańsk czy Gdynia nie wystarcza.

J. F. S.: Nie, Gdynia swoją fundamentalną rolę spełnia. To jest w ogóle moje miasto, ludzie! I jej budowa jest jednym z wielu nielicznych przykładów w historii ponad tysiącletniej Polski, że myśmy coś zrobili cudownie, mądrzej pod każdym względem plus, bo to i ceny i to i śmo, ale fakty są. Są dwa porty, a tak naprawdę jeden aglomerowany tylko drużyna, zarząd tak dalej, ale to jest jeden punkt transportowy dla cargo, który płynie skądś tam, z Wenezueli. To on tu lub tu. Są terminale, które między sobą tam prowadzą pewną grę ekonomiczną.

K. C.: Czyli wygrała – jako wybór biznesowy, powiedzmy, życia – wygrała gospodarka portowa…

J. F. S.: Tak, ja chciałem to robić. Ja poszedłem na wyprofilowane studia z rozmysłem, a stentura spowodowała, że ja naprawdę wiedziałem o co chodzi w tej branży, jak chodzi o wykład akademicki, bo praktyka to druga rzecz i to prawne i akademickie aspekty były dla mnie – bo większość ludzi przychodzi z politykiem i pojęcia nie mają, gdzie wchodzą nie – a ja naprawdę wiedziałem, bo jak mało kto byłem przygotowany jako siedmioletni… Siedem lat pracowałem w zakładzie ekonomiki w Porcie Morskim, więc to była jakaś wartość dodana, którą wniosłem, gdy mnie zatrudniono.

K. C.: Już po kilku dziesięcioleciach pracy zawodowej, jeżeli dobrze pamiętam. W 1993 roku pojawia się nowa funkcja zawodowa, kolorowa.

J. F. S.: Nie, to nie jest… Ja służę jego królewskiej mości.

K. C.: Honorowa, choć w pewnym sensie jest to funkcja honorowa, ale też jak w tym sensie zawód.

J. F. S.: Wiesz, celnicy nie to jest w pełni honorowa, dobrze? Ani centa nie mamy z tego.

K. C.: Nie finansowo, nie finansowo, ale w pewnym sensie taka praca, konkretne obowiązki się ma, powiedzmy. Nie są to godziny pracy od, do. No, ale tak jak praca, powiedzmy, zawodowa trzeba się z tego wywiązywać po prostu mimo, że funkcja honorowa. W tym sensie pomyślałem.

J. F. S.: Tak, to prawda, bardzo słusznie, to prawda. Ja w dziewięćdziesiątym trzecim roku zostałem – konkretnie moja nominacja jest z drugiego marca roku 1993, a mój konsulat – jestem trzydziestym dziewiątym… Czterdziestym dziewiątym konsulem konsulatu na Pomorzu, w Gdańsku. W Gdyni też był w okresie międzywojennym jeden konsul. Po wojnie też pastorowie prowadzili, byli tutaj agentami konsularnymi mojej placówki – tej której ja teraz dowodzę – ale konsulat na Pomorzu jest od roku 1625. Ja jestem czterdziestym dziewiątym konsulem Królestwa Danii tutaj. 1625, a w przyszłym roku mamy 2025 i będzie czterystolecie konsulatu. To się tak ładnie zbiega z momentem przekazania prezydencji w połowie roku – Unii Europejskiej – Polska przekazuje Danię. No, zostałem tym konsulem. Funkcja polega na tym, że ja mam opiekować się obywatelami kraju wysyłającego. Dania jest krajem, w którym nie mieszka zbyt wielu ludzi, więc oni tam – i tak jedna trzecia ludzi czynnych zawodowo jest w sektorze publicznym. W związku z powyższym, co się tylko da Dania stara się, żeby było… Straż pożarna to oczywiście, że jest prywatna, prywatne są – i tak dalej i tak dalej tam dużo takich rzeczy, które czynności, funkcji czy z zakresu odpowiedzialności państwa jest w rękach prywatnych, co oczywiście służy. No i nasz konsulat jest duży, jest około czterystu. No, to jest bardzo – ja mogę wszystko powiedzieć, ale to chyba, chyba nie ta pora – natomiast jak powiedziałem, moim, moim zadaniem jest opiekować się obywatelami duńskimi tutaj. Reprezentować Danię, pełnić także recepcyjne funkcje, a moja prowincja, początkowo to było województwo słupskie, elbląskie i gdańskie, a teraz jest Pomorze i Warmińsko-Mazurskie. Jest sześć konsulatów w Polsce. Jeszcze w Szczecinie, Poznaniu, Łodzi, Krakowie i Wrocławiu.

K. C.: Jest pan konsulem z najdłuższym stażem?

J. F. S.: Tak, w Polsce. Ja już od dziewięćdziesiątego trzeciego roku, czyli jestem trzydzieści jeden lat minęło. Nie ma osoby spośród konsulów honorowych i zawodowych, którzy pełniliby tę funkcję dłużej.

K. C.: Przyznam się, że rozmawiając z innymi konsulami, czy to gdańskimi czy gdyńskimi, zawsze wspominają o panu dużym szacunkiem i takim podziwem.

J. F. S.: Cóż mogę powiedzieć? Dziękuję.

K. C.: No, prawda. Z resztą pamiętam sprzed kilku lat spotkanie rocznicowe, które było zorganizowane bodajże w muzeum. Było pamiętam, że widać, że przez lata pracy jako konsul honorowy zapracował pan sobie na popularność i szacunek gości, którzy przybyli wtedy na to spotkanie.

J. F. S.: Dziękuję! Dużo się wydarzyło w tamtym czasie o, bo oprócz tego co jest tą pracą podstawową, czyli paszporty, trupy, szpitale, więzienia, bo to niestety ja takie rzeczy muszę robić to też udało mi się – ja zawsze staram się co roku zrobić coś dobrego dla relacji duńsko-polskich czy dla niej na Pomorzu – przekażę moje obowiązki. Jedne, niektóre rzeczy wychodzą mi lepiej, drugie słabiej, a niektóre wcale, ale tam nigdy nie ma minus. Albo jest plus albo zero, nie? Powstała właśnie książka o dziejach przedstawiciel z Królestwa Danii w Gdańsku, Gdyni na przestrzeni – no właściwie to jest książka o relacjach polsko-duńskich, bliskich na przestrzeni wieków – one są bardzo żywe, bardzo żywe. Na przykład sama nazwa Gdańsk, jeżeli zdejmiemy g, to mamy Dansk, a na moim konsulacie jest napisane „Congelik Dansk Konsulat”, ale Święty Wojciech – mamy drzwi gnieźnieńskie – ci ludzie, którzy to robili tam osiemdziesiąt, bodajże, lat później po jego śmierci go nie widzieli. Było robione w Niemczech, nie mieli pojęcia jak on wyglądał i tak dalej. Natomiast wiedzieli jak on, jak ludzie owej epoki, żyli jak podróżowali i on jedzie na drakarze, chyba na drakarze jedzie na swoją kaźń na łodzi taką jak wikingowie mieli. Tak czy śmak nie jest to też znowuż dowód na nic, ale w toponimi, w toponimi to aż się prosi prawie wszystkie, bo to jest tak: Niemcy – nazwy na Pomorzu, na wybrzeżu pomorskim – one kiedyś tam powstały tak i nauka niemiecka na przestrzeni dziejów stara się stara się pokazać. No, Hel, trudno bronić, tak? Znaczy i tam stara się udowodnić, że to były takie niemieckie. My z kolei mamy swoją opcję, czyli skandynawski został tak właściwie pominięty, a to z tej przyczyny, że nie było toponima, a który zna języki skandynawskiego, gocki, staro gocki. No, bo jak Niemcy po raz jak się zjawili tutaj na wybrzeżu większej liczbie, to był dwunasty wiek, przecież wszystko się już nazywało miejscowości i tak dalej, prawda? Skąd? No, i jest taka fundamentalna praca pana Jana Wołockiego, którą – że też tam angażowałem się w to wszystko od strony organizacyjnej – którą wydało Zrzeszenie kaszubsko-pomorskie. Nazywa się „Wikingowie na kaszubskim biegu” i on przedstawia propozycję: a co by było, gdyby do tych nazw przyłożyć interpretację, że z języków skandynawskich, a właściwie gockich? Na wszystko jest jakieś uzasadnienie. Nigdy nie będzie dowodu prawdy. Nie, ale to brzmi tam jakoś logicznie, no tego typu rzeczy ja robię i to mi sprawia dużą przyjemność, no.

K. C.: Ale z tego co wiem, przyjemność sprawiają panu także inne działalności poza biznesowym oczywiście. Nie wiem. Wyobrażam sobie, że któregoś dnia idę wczesnym rankiem na plaży orłowskiej i pod klifem spotykam pana Juliana malującego na sztalugach obraz wschód słońca – nie zdziwiłoby mnie to – lub komponującego jakąś, jakiś utwór słuchając szumu fal, ponieważ nie wiem, czy jest pan bardziej pisarzem, historykiem, filmoznawcą, filmowcem, działaczem związanym z propagowaniem filmu czy historii. Jest pan przecież w zarządach i Narodowego Muzeum Morskiego…

J. F. S.: Ja jestem przewodniczącym rady Narodowego Muzeum Morskiego.

K. C.: Och. Dokładnie, tak właśnie

J. F. S.: I przewodniczącym rady Gdyńskiej Szkoły Filmowej, ale to nie wynika w obu przypadkach z moich kompetencji merytorycznych tak do końca. Jakby interesuje się filmem, ale myślę, że mamy tu jakoś stopnia podobne. Ja przez lata nabrałem pewnie znajomości, wiedzy i tak dalej. Przewodniczący rady takiej instytucji jak Gdyńska Szkoła Filmowa – ona tutaj powstała po to, żeby na północy był ośrodek edukacji w tym obszarze, bo nie było. Warszawa i na południe – nas tam niewielu było takich. Paweł chwilę został przewodniczącym Gdyńskiej Fundacji Filmowej, a ja zostałem przewodniczącym rady szkoły, ale prowadzi ją Leszek Kopeć, który to dopiero jest postać polskiego kina! Dwadzieścia pięć festiwali był dyrektorem, od początku wybitny intelektualista. On jest, a przewodniczący rady ma pomagać zarządowi w różnych obszarach, przetykać sprawy administracyjnie, czasami zdobyć jakieś pieniądze, takie różne, ale one wynikają z asertywnie bieżących problemów szkoły. Także tutaj przesada, malować nie umiem. Interesuję się, interesuję się oczywiście historię, bo była to zawsze moja pasja, stąd to muzeum bardzo mnie cieszy. My nawet nie mamy świadomości takiej powszechnej, jak ogromne zbiory ma to muzeum, a do tego, jak wiele Polacy na tym morzu powyczyniali. Jest przepiękna galeria malarstwa i tak dalej. Ja wszystkich zachęcam nie dlatego, że jestem przewodniczącym, bo to jest taki obszar nieznany, jak się głębiej w to wszystko wejdzie to Jezus, Maria! Co myśmy, my Polacy na tych morzach wszystkiego nie wyprawiali, a edukacja taka szkolna tego nam nie powie. Ot taka tam jest inna, kilka innych funkcji, ale to to to są takie już mniej absorbujące i ja przeszedłem na emeryturę, zredukowałem to wszystko tylko do ośmiu funkcji.

K. C.: Kiedyś pamiętam to była, byłem w takiej miejscowości wiele lat temu. To była słowacka, chyba miejscowość i na ścianie jednego z domów takiego małego miasteczka sennego, bo to było niedziela latem. No, a tu mieszkała żona króla Madagaskaru, czyli Beniowskiego.
J. F. S.: Beniowskiego. Tak to jest, to jest. Słowacy uważają go za swojego, a i Węgrzy chyba. Jego żona była Węgierką. Tak, to taka historia. Cóż ja mam powiedzieć? Tak, Beniowski jest Świętym naszym i słowackim. Obydwoje zresztą. Do jakiegoś czasu podobnie było z Janosikiem, ale już jest powszechna świadomość, że Janosik Polakiem nie był. To był Słowak, ale tak bywa na pograniczu. A ilu mamy takich z Litwinami, z Niemcami?

K. C.: No, w każdym razie było to ciekawe takie miłe zaskoczenie. Beniowski na…

J. F. S.: Tak, w lubowni więziony był przecież, no ale wybrał opcję polską. Był przecież aktywnym konfederatą. On był byłym posłem Konfederacji i nie ma wątpliwości, tak?

K. C.: Dobrze, nie jest pan malarzem, ale pisarzem tak.

J. F. S.: Teraz to jest delikatny moment, dlatego, że powstały dwie książki: jedną z nich z Adamem Kamińskim. To były rozmowy ze mną. Nie wiem, czy to kwalifikuje kogoś do pozycji pisarza. Drugą, rzeczywiście ja napisałem, nazywa się „Przypadki Pana Juliana,” ale ona też ukazała się przypadkowo, dlatego, że ja spisałem równe różne zabawne zdarzenia z mojego życia, dla wnuków. Nie nosiłem się z zamiarem jej publikacji. To miało być gdzieś tutaj czy w innym miejscu w druku cyfrowym, wydrukowane i podane najbliższym członkom rodziny, żeby była pamiątka po mnie. Paweł Huelle i Leszek Kopeć mnie namawiali, Andrzej Drzycimski i jeszcze kilka osób, które to poznały, bo ja im dawałem do weryfikacji, czy to jest tak w ogóle napisane poprawnie. Znaczy w sensie po czystości języka i czy zrozumiałe, no i tak jakoś się stało, że zostało to – ja się zgodziłem – zostało wydane i teraz tak, no tam ludzie to kupują, dodruk był jakiś, to jest dla mnie zupełnie dziwne. Ja nie mogę się w tej roli za bardzo odnaleźć i prosiłbym o tutaj, o pewną taką… Miłosierdzie w tym obszarze.

K. C.: Ale nie wykręci się pan od autorstwa artykułu różnych naszą pismach. Mam tu, mam tu wykaz, więc tak, że jest autorstwo publikacjach, czasopismach.

J. F. S.: No jest troszeczkę, ale ja mam syna Juliana, który jest adwokatem i on też pracuje naukowo, a do tego interesuje się historią, być może tam się niektóre Julian Skelnik, to my używamy drugich imion.

K. C.: W każdym bądź razie, mimo pewnych, pewnej skromności i pewnego minimalizowania swoich dokonań, a osobą wielu talentów i faktycznie pana wspomnienia, opowieści, wywiady z panem na tematy gdyńskie czy to dawniejsze czy bardziej współczesne czyta się z zainteresowaniem. Świadczą one o faktycznie pewnych takich stałym u pana, ja mam wrażenie, dążenie do pogłębiania tej bliskości, tej gdyńskiej wiedzy.

J. F. S.: Tak jest, bo ja lubię historię, a tak się złożyło, że moja rodzina, jak powiedziałem, tam było kilka postaci, które były bardzo ciekawe i trochę zaznaczyły się tu lokalnie, ale jeszcze do tego zachowały się pamiątki rodzinne, a szczególnie te dokumenty, różnego typu dokumenty i zdjęcia. Było ich sporo od strony mamy, taty. Ja mam takie wrażenie, że co kilka pokoleń rodzi się w rodzinie ktoś kto ma chęć pozbierania tego wszystkiego i tą osobą chyba u nas jestem ja, a ponieważ tego jest dużo, ja to jakoś zadbałem o to. Także moi synowie i wnukowie będą mieli to wszystko jakoś tam uporządkowane i będą wiedziały skąd są.

K. C.: Fajna perspektywa, przyjemna, taka, taka pokazująca pewną przewidywalność, taką tej nieprzewidywalnej historii codziennej.

J. F. S.: Dziękuję. No wie pan, panie doktorze, przecież ja jestem w Gdyni od trzystu lat. W tym sensie, że rodzina – a jest to sytuacja unikalna i ja na przykład… To nie moja zasługa. Tak jest, a ja mam tego świadomość, to już zasługa przodków, którzy tam i doktora Rębalskiego, który mi te rzeczy badał na moją prośbę. Bardzo mu za to dziękuję, bo przecież przedzierać się przez stare dokumenty tu na Pomorzu to dla amatora nie sposób nawet jakbyś dotarł do archiwum, to jest wszystko pisane ręką szwaba. Pisarzami wioskowymi byli wysłużeni, podoficerowie, oni bazgroli. Cztery tam są różne i dialekty i różne kaligrafie. To tylko trzeba mieć warsztat dobrego naukowca. Ja nawet pod koniec mojej kariery zawodowej skończyłem kurs archiwalny w Archiwum Państwowym, kurs pierwszego stopnia. Chełpliwie zaznaczę, że za cenę bardzo dobrą, bo mnie to po prostu interesuje. No, taką mam pasję i wokół tego się kręcę. Na przykład bardzo sobie cenię to, że tutaj na Pomorzu, w dziewiętnastym, w dwudziestym, początku dwudziestego wieku z Kaszubów i Pomorzan inteligencją byli głównie księża i nauczyciele. Lekarz, tak? Ceynowa czy coś. To było wydarzenie. Taki, który był stąd i miał świadomość bycia Polakiem, a u mnie się zachowała biblioteka od strony mojego pradziadka, babci i tak dalej biblioteka we fragmentach część, ale ich. Jeszcze z lat siedemdziesiątych, no to pewna ilość książek tamtego wieku, książki drukowane na przykład po polsku szwabachą w Pelplinie, bo nie było polskich czcionek i tak dalej. Widzę jakie książki moja babcia w siedemnastym roku swego życia czytała. No, sprowadzane z Wiednia książki po niemiecku, bo polskiego wiele nie było tutaj jakoś tak – były w Warszawie, ale oni sprowadzali z Wiednia i one sobie romanse czytała takie. Takie różne i to jest zabawne. Mój pradziadek był prezesem, dyrektorem banku spółdzielczego. To jest ten czas walki, najdłuższa wojna w historii nowożytnej Europy, gdzie żywioł polski ekonomicznie walczył z żywiołem niemieckim i on z Karszewa był takim przywódcą tego środowiska i to wszystko jest. To jakże tutaj tego nie penetrować?

K. C.: Cóż, naszą rozmowę, moglibyśmy kontynuować pewnie przez kolejne kilka godzin i jeszcze tematów, by nie zabrakło. Nasze spotkanie poświęciliśmy w przyszłości dalszej lub bliższej codzienności, a ciekawy jestem – a pewnie nasi słuchacze – co przyniesie przyszłość?

J. F. S.: Tego nie wie nikt i zależy jaką przyszłość. Pytanie dotyczy, domyślam się, mojej aktywności, tak?

K. C.: Oczywiście.

J. F. S.: Ja jestem we współpracy z historykiem, który opracowuje dzieje mojej mamy, która była związana z wywiadem Armii Krajowej tutaj na Pomorzu. Pisze to pan Bartłomiej Garba pod nadzorem profesora Gąsiorowskiego. No, ale to zapowiada się ciekawa rzecz, bo tak się składa, że u mnie zostały archiwa pewne z tego okresu. Dłuższa historia. Ukaże się prawdopodobnie praca poświęcona komórce wywiadowczej Armii Krajowej tutaj w Gdyni w okresie II Wojny Światowej, w której rodzina mojej mamy i moja mama była angażowana.

K. C.: Czyli czekamy niecierpliwie na o kolejną odsłonę historii rodziny Skelników.

J. F. S.: Dziękuję.

K. C.: W naszym dzisiejszym gościem był pan Julian Franciszek Skelnik. Dziękuję za spotkanie. To już wszystko na dzisiaj! Żegnamy się z państwem i zapraszamy na kolejny Śledźcast.

J. F. S.: Dziękuję uprzejmie.