Śledźcast Transkrypcja Śledźcast #6

Śledźcast #6: Morskie opowieści - rozmowy o Gdyni. Gdynia kryminalna/ K. Malinowski, K. Chalimoniuk — transkrypcje

 

Krystian Malinowski: Halo, halo! Witamy państwa bardzo serdecznie w kolejnym odcinku bibliotecznego Śledźcastu! Będzie to szósty podcast z naszego cyklu „Morskie opowieści. Rozmowy o Gdyni”. Prosimy nie regulować odbiorników! Ten głos, który słyszycie, pojawia się tutaj dzisiaj okazjonalnie. Ja nazywam się Krystian Malinowski i wyjątkowo będę miał okazję poprowadzić dla państwa dzisiejszą rozmowę. A dlaczego ja? A to dlatego, że moim gościem jest doskonale wam znany doktor Krzysztof Chalimoniuk — doktor Krzysztof Chalimoniuk, czyli biblioteczny człowiek orkiestra, bibliotekarz związany z biblioteką już od… No właśnie, Krzysztof, od ilu lat?

Krzysztof Chalimoniuk: Blisko czterdziestu lat.

K. M.: Blisko czterdziestu lat. Słyszeliście państwo? To jest fenomenalny wynik. Historyk z wykształcenia, a z pasji oczywiście miłośnik historii Gdyni. Człowiek odpowiedzialny wcześniej za nasz facebookowy cykl „Z archiwum Biblioteki Wiedzy” oraz obecnie za serię „Oczy i uszy Gdyni” dostępną oczywiście na naszej stronie www, prowadzący licznych prelekcji poświęconych dziejom naszego miasta, no i wreszcie, gospodarz podcastu „Morskie opowieści”, którego dzisiaj mam przyjemność, mam nadzieję, że godnie zastępować. Krzysztofie, witam cię serdecznie w twoim własnym programie!

K. C.: Witam.

K. M.: No i jak się czujesz po tej drugiej stronie barykady?

K. C.: Bardzo niepewnie.

K. M.: Bardzo niepewnie! [śmiech] No tak! Tam już na moim miejscu myślę, że czujesz się już tak jak stary wyga, a po drugiej stronie może być ciężko. Ale myślę, że sobie świetnie poradzisz, bo temat jest taki, który po prostu bardzo, bardzo lubisz. Tematem dzisiejszego odcinka Śledźcastu będzie Gdynia przestępcza i wraz z Krzysztofem porozmawiamy sobie o przestępczości w naszym mieście w okresie dwudziestolecia międzywojennego. No właśnie, Krzysztofie i właśnie od tego dwudziestolecia międzywojennego ja chciałbym zacząć. Jest to bowiem okres, który szczególnie sobie upodobałeś. W twoich licznych prelekcjach, opowieściach czy opracowaniach mam wrażenie, że najczęściej odnosisz się właśnie do tamtych czasów i powiedz, dlaczego akurat dwudziestolecie międzywojenne jest tym momentem w historii miasta, po który najchętniej sięgasz?

K. C.: Trudne pytanie. Gdyby był to był egzamin na studiach historycznych, prawdopodobne bym go oblał, ale spróbujemy. Moje zainteresowanie tym okresem — dwudziestoleciem międzywojennym — nie była to na pewno miłość od pierwszego wejrzenia. Przeciwnie! Dawno, dawno temu wydawało mi się, że ten okres jest nudny, szary, nieprzyjemny, niewarty zainteresowania. Jak się okazało — myliłem się! Bardzo mi z tego powodu dzisiaj wstyd. A dlaczego zdecydowałem się na zainteresowanie historyczne tym okresem? Na pewno wpływ na mnie miało dwóch historyków: nieżyjący już Ryszard Mielczarek i Profesor Bolesław Hajduk. Historycy ci zainteresowali mnie z jednej strony ludzkim charakterem historii — codziennością życia ludzi, codziennością życia miasta, a także szeroko pojętą gospodarką morską okresu dwudziestolecia międzywojennego. Przysłowiowym kwiatkiem do kożucha była już późniejsza lektura książek i przede wszystkim prasy międzywojennej, która, przynajmniej dla mnie, w porównaniu z prasą, czasopismami okresu Polski Ludowej lat 1945-89 — przynajmniej, jeżeli chodzi o kwestie obyczajowe, ludzkie — wydawała się nieco nudna i sztuczna. To też nie do końca prawda, jednak tak to odbierałem i to zadecydowało, że zająłem się dwudziestoleciem międzywojennym, przede wszystkim jego ludźmi, chociaż także i gospodarką morską, czy szerzej pojętą gospodarką, no i oczywiście życiem codziennym miasta.

K. M.: Czyli można powiedzieć, że był to okres ciekawszy przede wszystkim z tej perspektywy dziennikarskiej niż ten okres PRL-u właśnie tak, jak powiedziałeś, ale przechodząc już do samej przestępczości, no wiesz, co? Muszę się ciebie zapytać. Ponieważ przeglądając liczne opracowania umieszczone chociażby w naszym internetowym cyklu „Oczy i uszy Gdyni”, czyli w tym cyklu, w którym pojawiają się artykuły z tego międzywojennego czasopisma gdyńskiego „Torpeda”. Zwróciłem uwagę na to, że w tamtych czasach nie istniała właściwie, choćby namiastka czegoś takiego, co dzisiaj moglibyśmy określić mianem, powiedzmy, ochrony danych osobowych. Zarówno ci sprawcy wykroczeń, jak i ich ofiary wymieniane były w tych artykułach z imienia i nazwiska. Często podawano też miejsce zamieszkania nawet, a całą sprawę, jak wiemy, szczegółowo opisywano i myślę, że z perspektywy historyka to jest coś naprawdę interesującego. To jest bardzo ciekawy materiał badawczy. Natomiast, czy wtedy z perspektywy tych osób nie uważasz, że to było coś takiego w pewien sposób krzywdzącego? Czy nie narażało to tych ofiar, czy tych sprawców na jakieś piętnowanie ze strony sąsiadów? Ja tutaj wezmę jako przykład historię z artykułu jednego właśnie z „Oczu i uszu Gdyni: U progu szczęścia”, który opowiada o panu Henryku Afeltowiczu z Orłowa, który miał zamiłowanie do kradzieży cudzych mebli. I czy twoim zdaniem to dobrze, że publicznie demaskowano złodziei, czy raczej było to, twoim zdaniem, niemoralne i pewien sposób stygmatyzowane o tych ludzi?

K. C.: Tutaj występuje pewien problem. Mogę powiedzieć słynne zdanie: jestem za, a nawet przeciw. Jestem za jako obywatel. Jestem przeciw jako historyk. Nie życzę sobie, żeby moje dane były upubliczniane, jeżeli na to nie wyrażam zgody. Proszę pamiętać, że zdarzają się — i wcale nie tak rzadko — przypadki, gdy upublicznienie jakichś informacji o różnych osobach kończyło się bardzo smutnie, wręcz dramatycznie. Ludzie tracili prace, rodziny, a czasami nawet życie, po czym okazywało się, że byli niewinni. Takie ryzyko oczywiście istnieje i na to trzeba zwracać uwagę, być wyczulonym. Natomiast jako historyk wręcz przeciwnie. Chciałbym mieć pełny dostęp do różnego rodzaju danych. Mamy RODO, ochronę danych osobowych i tu proszę państwa jest ciekawa historia. Tak naprawdę o ochronie danych osobowych możemy mówić w Europie od lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, a u nas to początek lat dziewięćdziesiątych, bodajże 1994 rok, kiedy wprowadzono pierwszą z tych ustaw. Następna była już zmieniona w 2004. A w Stanach Zjednoczonych, warto wiedzieć, już pierwsze takie dyskusje, publikacje prawnicze pojawiły się z końcem dziewiętnastego wieku. Jednak praktyczny ich wymiar, dla nas przynajmniej, to wiek dwudziesty — na przełomie wieku dwudziestego i dwudziestego pierwszego. Tu, proszę państwa jako historyk, że pojawia się problem dla historyków. W polskim prawie osoba zmarła nie jest podmiotem prawa. Innymi słowy nikt nie może zabronić napisać różnych rzeczy o nieżyjących już ludziach. Oczywiście jest ryzyko, że jeżeli ktoś napisze nieprawdę, może dostać pozwany przez jakąś instytucję, rodzinę, osoby, o której pisano. Niemniej pisać można. Są przypadki, kiedy zdenerwowane dzieci, wnuki, prawnuki grożą procesami sądowymi autorom różnego rodzaju opracowań. Sam byłem świadkiem czegoś takiego. Jednak, gdy autor, na przykład przedstawia wyrok sądu, pokazując jednoznacznie, że dana osoba była przestępcą, nie ma dyskusji. Wszystko jest zgodnie z prawem. Jako historyk, oczywiście chciałbym, żeby te informacje były dostępne, żeby była możliwość ich upublicznienia. Jednak sprawa nie jest tak oczywista, ponieważ często materiały o różnych osobach zmarłych — zaznaczam — znajdujące się w archiwach zakładowych nie są udostępniane. Na to po prostu już nie ma mocnych, można tak powiedzieć. Trzeba po prostu szukać innych materiałów lub zwyczajnie zrezygnować z pisania biogramu, biografii danej osoby. O tym, w jaki sposób pisać powinna decydować wrażliwość historyka, który też jest człowiekiem. Bardzo uważnie należy podchodzić do tego tematu, czego przykładem są dwa artykuły króciutkie, które państwu przytoczę. Odnoszą się one do niejakiego pana Aarona Jansena lub Janzena. Spotkać się można z różną pisownią. Proszę posłuchać: „Brak słów na bezczelne zachowanie się Niemca Aarona Jensena, właściciela domu mieszkalnego w Gdyni. Temu panu widać zdaje się, że w Polsce to może kiedy jak chce, a szczególnie obywatel niemiecki ma pono większe prawa od innych. Wyraz temu dała córka tego pana, wyrażając się o posterunku Policji Państwowej w Gdyni, że sobie w ogóle z policji nic nie robi, że ta policja pełniąca jak to wszystkim nam wiadomo z całym zaparciem się siebie swój ciężki obowiązek, nic nie jest warta. Ojciec tak przykładnie zachowującej się w Polsce córeczki, Aaron Jansen, natomiast chcąc pozbyć się w celach mieszkaniowo — spekulacyjnych swojej lokatorki, matki kilkorga nieletnich dzieci, nie omieszkał podstępnie wtargnąć do mieszkania, rozerwać z przemocą w czasie silnych mrozów piec kaflowy. Następnie go sprzedać, a potem powyjmować nawet okna! Ponieważ, jednakże lokatorka miała dwa pokoje, to zapchał komin od pieca w drugim pokoju, nie dopuścił do otworów kominowych przez lokatorkę ową zajmują zamówionego Wejherowie kominiarza, a zakończył to bezprawie nawet pobiciem owej lokatorki za to, że ta z powodu braku pieca ośmieliła się wstawić sobie piecyk żelazny, bez którego dzieci płakały: „Zimno!”.” No cóż, dramatyczna historia, proszę państwa, a teraz drugi artykuł: „W numerze dziewiątym „Gazety Kaszubskiej” zamieściliśmy artykulik „Bezczelność niemiecka w Polsce”, który nam wręczył osobiście pan Feliks Kucner, rzekomo z Gdyni, zapewniając, że podane w nim fakty zgadzają się z prawdą. Artykuł ten zamieściliśmy też na odpowiedzialność tegoż pana. Obecnie donosi nam inżynier, pan Zygmunt Kęszycki i wymienił wszystkich lokatorów zamieszkujących willę pana Janzena, że podane fakty przez pana Kucnera nie zgadzają się z prawdą i są po prostu bezczelnym kłamstwem. Pan Janzen jest według zapewnień pana Kęszyckiego, uczciwym człowiekiem i lojalnym obywatelem Rzeczypospolitej. Wobec tego radzimy panu Janzenowi, aby oddał sprawę do sądu i pociągnął do odpowiedzialności pana Kucnera.” Artykuł jest nieco dłuższy, ale pokazuje trudności w pracy historyka i wymóg pewnej ostrożności przy podawaniu interpretacji różnego rodzaju faktów. Wiąże się to z naszą rozmową właśnie tutaj, o RODO, o tej odpowiedzialności i kwestii podawania danych osobowych. Mamy tutaj właśnie taki doskonały chyba przykład, jak się odnieść do tego. Dziś nie wiemy już tak naprawdę, czy owy piec kaflowy został rozebrany? Czy biedna matka dwojga dzieci cierpiała? Czy był to wymysł, nie wiem, na przykład konkurencji biznesowej pana Janzena? Trudno powiedzieć. Brak na przykład dokumentów sądowych, które mogą potwierdzić obalić wersję obu stron, więc pewnie nigdy się tego nie dowiemy, ale jest to sprawa ciekawa. Kto wie, może kiedyś.

K. M.: No, to rzeczywiście bardzo ciekawa sprawa i troszeczkę pokazuje, można powiedzieć, taką sytuację, że ta rzetelność mediów nie tylko jest wystawiona na próbę w dzisiejszych czasach, ale widzimy, że już w czasach minionych, można powiedzieć, również zdarzały się jakieś takie pomyłki. No, bo też tak, jak sam powiedziałeś ilość źródeł dostępnych odnoszących się do konkretnej informacji jest niewielka i właściwie możemy albo zawierzyć pewnym dokumentom i nie weryfikować tego dalej albo właśnie posłużyć się jakąś ostrożnością idącą nieco dalej niż w tym pierwszym artykule i czegoś takiego nie napisać, więc jest to na pewno trudny wybór.

K. C.: Dokładnie, dokładnie! Jak najbardziej. Chociaż trzeba zaznaczyć, że zdarzały się artykuły, w których nie podawano danych osobowych, jedynie podawano imię, inicjał nazwiska lub samo nazwisko, lub skrót nazwiska. Były to bardzo rzadkie przypadki i odnosiły się najczęściej do spraw sądowych, a nie do informacji o przestępcy, ale do spraw sądowych dotyczących spraw obyczajowych, szeroko nazwijmy. Tak bardzo ogólnie. Wówczas tych krótkich notkach najczęściej podawano, że sprawa toczy się przy drzwiach zamkniętych i nie podamy żadnych informacji z powodu dobra śledztwa. Jednak w innych przypadkach także obyczajowych, ale jeszcze na etapie samego wydarzenia, a nie procesu sądowego nazwiska zazwyczaj podawano, na przykład w takim artykule dosyć typowym zatytułowanym „Skradł kobiecie torebkę i usiłował ją zniewolić. Policja gdyńska ujęła i osadziła w areszcie do dyspozycji prokuratora dziewiętnastoletniego Jana Lietkego, robotnika w Gdyni. Aresztowanie nastąpiło na skutek doniesienia mieszkanki Gdyni, pani Zofii K.” Mamy tu przykład z jednej strony imienia i skrótu nazwiska, a z drugiej strony podania pełnych danych następcy, co dzisiaj raczej by się nie zdarzyło, bo nie może się zdarzyć. Prawo nie pozwala na coś takiego.

K. M.: No właśnie nie może się zdarzyć.

K. C.: I kontynuujemy. „Bohaterka wydarzenia przechodziła onegdaj ulicą Pomorską w drodze do domu. Napadnięta została przez Lietkego. Opryszek wyrwał kobiecie torebkę z pieniędzmi, a następnie wciągnął ją do pobliskiego lasku, usiłując Zofię K. zniewolić. Pomiędzy napastnikiem, a jego ofiarą wywiązała się zacięta walka, w której w wyniku napastowania kobieta zdołała wyrwać się z rąk zwyrodnialca i zbiec. Powiadomiona o wypadku tym policja zdołała w krótkim czasie zwyrodnialca ująć i co ważne, odebrać mu skradzioną torebkę.” Mamy tu doskonały właśnie przykład traktowania w okresie międzywojennym danych osobowych w takich sprawach dosyć delikatnych, obyczajowych można by powiedzieć.

K. M.: No i na szczęście historia dramatyczna, ale skończyła się szczęśliwym finałem. Dobrze. Przejdźmy sobie dalej, ponieważ wśród dziesiątek historii przestępców z Gdyni, które czy to opowiadałeś czy też podsyłałeś mi w ostatnim czasie duża część to są opowieści, od których można powiedzieć, że naprawdę brzuch boli ze śmiechu. I myślę, że niektóre z nich to mogłyby śmiało posłużyć jako inspiracja do scenariusza jakiegoś serialu komediowego czy filmu. Powiedz mi, które z tych zabawnych historii należą do twoich absolutnie ulubionych? Wiem, że jest ich bardzo dużo i no nie mamy tutaj czasu, żeby oczywiście wszystkie wymieniać i opowiadać, ale może masz jakąś jedną, która jakoś wyjątkowo utkwiła ci w pamięci i chciałbyś ją przedstawić tutaj naszym słuchaczom?

K. C.: To niemożliwe [śmiech] Nie ma czegoś takiego, ale pamięci mam kilka historii, nawet, powiedzmy, mamy tu przecież te wydruki moje stare, z których możemy wybrać i zacytować różne historie. Przede wszystkim podobają mi się te, których bohaterowie nie ponieśli jakichś specjalnych obrażeń, nieszczęść, kiedy wszystko zakończyło się w miarę dobrze. Oczywiście z naszego punktu widzenia, bo bohaterowie tamtych wydarzeń mieliby na ten temat pewnie inne zdanie. Ale takim artykułem, wydarzeniem, które zostało opisane w okresie międzywojennym, a dotyczyło Grabówka. Pozwólcie, że zacytuję: „Olbrzymią sensację w całej dzielnicy robotniczej na Grabówku wywołała niespodziewana likwidacja popularnego salonu fryzjerskiego należącego do mistrza Jana Rutkiewicza” i proszę państwa, znowuż mamy dane osobowe podane — wracamy do RODO. „Zakład fryzjerski pana Rutkiewicza, szumnie nazwany przez właściciela salonem, mieścił się na pół-rozwalonym baraczku przylegającym do wspólnego domu śmierci przy ulicy Donimirskiego i mieścił się w posesji numer 9” — znowuż mamy numer posesji podany — „stanowiącej własność pewnego stolarza nazwiskiem Ignacy Kasynka. W związku z Sylwestrem, Rutkiewicz zamówiony został dla pokonania szeregu główek. Będąc w stanie nietrzeźwym po przypalał klientkom fryzury, czym naraził się na ich straszny gniew. Zeszpecone niewiasty postanowiły zemścić się na fryzjerze i w tym celu udały się do jego salonu, gdzie po wybiciu okien wystawowych zdemolowały sąsiadujący z salonem prywatny pokoik fryzjera. Równocześnie właściciel rudery, Kasynka, widząc ten obraz zniszczenia wpadł do zakładu fryzjerskiego, pozdejmował lustra ze ścian oraz zabrał tytułem należności za zaległe komorne wszelkie ocalałe urządzenia i przechował je w swoim magazynie. Kiedy na miejsce tragedii przybył nieszczęśliwy fryzjer, zastał ogromne zbiegowisko. Biedny człowiek zapłakał, zabrał resztę rzeczy, które ocalały po tym pogromie i poszedł w nowym kierunku.” Smutne i śmieszne. [śmiech]

K. M.: [śmiech] Smutne, ale i zabawne jednocześnie. No tak, to powiem szczerze, tej historii akurat nie czytałem, ale naprawdę jest intrygująca i tak jak mówiłeś wszystkie dane tutaj łącznie z numerem lokalu zostały podane. Ja przypominam sobie taką historię, która rozbawiła mnie najbardziej, właśnie też z magazynu „Torpeda” — historia pana Bolesława, który chcąc nastraszyć gnębiącą go żonę, sfingował własną śmierć i nawet zakup trumny dla samego siebie, którą później, kiedy się okazało, że ten numer nie wyszedł to chciał zwrócić do sklepu. Też na naszej stronie www możecie to państwo przeczytać. Było ciekawie w tej prasie naprawdę. Właśnie część z tych historii jest rzeczywiście bardzo zabawna, ale ja powiem szczerze, że tak jak sobie przeglądam wszystkie rzeczy, to przyznam szczerze, że wiele z nich w dzisiejszych czasach, w których gdzieś ta wrażliwość społeczna jest już na zupełnie innym poziomie, w których pewnym sensie, można powiedzieć, poprawność polityczna niejako dyktuje nam czasami, z czego powinniśmy się śmiać, z czego nie. To nie uważasz, że wiele z tych historii tak naprawdę szczerze mówiąc nie nadaje się za bardzo dzisiaj do publikacji?

K. C.: I znowuż trudno mi na to odpowiedzieć. Z jednej strony chciałbym możliwie dużo rzeczy upowszechnić. Z drugiej strony faktycznie masz rację, jest pewien problem. Jednak problem nie leży w samej treści artykułu, ale w naszym jego odbiorze i tu jest podstawowa kwestia. Minęło już około sto lat od chwili, kiedy ukazały się owe artykuły w prasie gdyńskiej i lokalnej. Bohaterowie tych wydarzeń już odeszli po tak długim czasie. Rodziny się rozproszyły, więc teoretycznie można by je opublikować, ale faktycznie jest problem, jak już mówiliśmy, odbioru i tutaj jest kwestia podstawowa sposobu przedstawienia tychże faktów. Należy je umieścić w jakimś kontekście. Traktować naszych bohaterów życzliwie, sympatycznie, z szacunkiem. Można poruszać różnego rodzaju wrażliwe, drażliwe tematy, pod warunkiem, że mamy pewność, że piszemy prawdę. Chociaż prawda to jest taka śliska sprawa, niestety, więc jestem za. Uważam, że powinno się publikować chociaż w bardzo wyważony sposób, z odpowiednim, tak zwanym, aparatem badawczym, wyjaśniającym okoliczności często powstania tych artykułów i takie spokojne potraktowanie tych wydarzeń.

K. M.: No właśnie, bo powiem ci szczerze, że ja nie ukrywam, że czasami kiedy podsyłasz mi właśnie opracowane teksty z artykułów właśnie z magazynu „Torpeda” do naszego cyklu „Oczy i uszy Gdyni,” to ja powiem szczerze, że często mam dylemat, który tekst mam wybrać, bo patrzę sobie na te teksty i przy jednym mam obawy, że ludzie nas oskarżą o rasizm, przy innym o zbytnią brutalność, przy jeszcze innym o przedstawienie kobiety w trudnej sytuacji życiowej, w jakiś taki sposób nieco ją wyśmiewający. Tutaj w tym ostatnim przypadku mam na myśli ostatni odcinek naszego cyklu i artykuł mówiący o prostytutce, pannie Bulak — o ile się nie mylę — i tekst ten już pozwoliłem sobie poprzedzić jakimś stosownym ostrzeżeniem. A powiedz mi szczerze! Ty, kiedy prowadzisz spotkania z czytelnikami i opowiadasz też te historie, przytaczasz cytaty to, jak to robisz na swoich spotkaniach? Czy selekcjonujesz jakieś historie wybierając te być może nie najostrzejsze, które masz w repertuarze? Czy wręcz przeciwnie, opowiadasz wszystko, bo wiesz, że ludzie mają tą świadomość tego kontekstu historycznego, czasu, w którym to wszystko powstało i po prostu nawet jeżeli opowiesz coś, że tak powiem mocnego, to nikt nie wychodzi oburzony z tych spotkań?

K. C.: Raczej nie ograniczam się, nie cenzuruję materiałów, jednak przedstawiam je może nie cytując, ale w odpowiedniej jakiejś otoczce, powiedzmy, łagodniejszego słownictwa i podobnie jak ty, to robisz przed jakimiś takimi fragmentami bardziej drażliwymi informuję ludzi, że nie jest to mój tekst — tak pisano, tak było. Na przykład dosyć ciekawe informacje obyczajowe można znaleźć w książkach historycznych, na przykład poświęconych historii Batorego, kiedy ku mojemu zdziwieniu dowiedziałem się o wyczynach pasażerów tego statku w jednym z portów hiszpańskich. Tu nie będę państwu przytaczał tych informacji. Były bardzo ciekawe, bym powiedział, bardzo pikantne, nawet ostre, ale wstrzymam się. Każdy musi, jakby, sam podjąć decyzję czy słuchać takiego spotkania czy nie, ale raczej nie reagować, przyjmując, że prowadzący ma prawo do takiej formy wypowiedzi.

K. M.: No tak, ja tutaj też raczej się z tym zgadzam i myślę, że jeżeli ktoś decyduje się na spotkanie właśnie historyczne, osadzone gdzieś właśnie w tamtych czasach, można powiedzieć, to też musi brać pod uwagę kontekst historyczny. To nawet jeżeli czytamy jakieś książki, które były napisane, powiedzmy sto lat temu czy więcej to też bierzemy pod uwagę, że do pewnych rzeczy podchodziło się zupełnie inaczej, więc myślę, że przytaczanie właśnie takich informacji i cytowanie, no, nie ma na celu nikogo obrazić, tak? No, jak dla mnie jest to oczywiste. No, ale pewnie jest to kwestia dyskusyjna. Ale przechodząc dalej, mówiliśmy o zabawnych historiach, przytoczyłeś bardzo fajną historię z Grabówka, ale w tamtych czasach nie brakowało również opowieści dramatycznych i dla odmiany — dlatego zapytam cię właśnie o te dramatyczne historie — czy któraś z tych dramatycznych, kryminalnych historii z Gdyni wyjątkowo zapadła ci w pamięć?

K. C.: Tak, jest taka historia. Ona ciągnęła się dosyć długo, a dotyczyła dramatycznych wydarzeń na jachcie „Przygoda.” Nie będę państwu cytował tych artykułów. Są one zbyt długie, jednak sprawa w swoim czasie wywołała duże zainteresowanie. Pewnego dnia wypłyną z bliskiego portu, a dokładnie z Orłowa, jeżeli dobrze pamiętam, jacht „Przygoda” — krótki, Bałtycki rejs. Uczestniczyły w nim cztery osoby, właściciel i troje zaproszonych gości, kolegów tego pana. Ostatecznie jacht nigdy do Polski nie wrócił. Zwłoki właściciela wyłowiono — jeżeli dobrze pamiętam już w Estonii lub na Łotwie — w każdym razie poza wybrzeżem polskim. A jego — nazwijmy to w cudzysłowie — „koledzy” wrócili po jakimś czasie do Polski, do gdzie zostali aresztowani. Toczył się proces słynny, długi zakończony skazaniem tych panów, którzy — nie wszyscy oczywiście — ale jeden z nich zamordował właściciela jachtu, a drudzy byli nie tylko świadkami, ile byli świadomi tego faktu i nie poinformowali władz ani rodziny. Ta historia faktycznie taka jest przygnębiająca i smutna. Jest, proszę państwa, jedną z takich niewielu historii takich zakończonych śmiercią ich bohatera. Oczywiście były inne przypadki tego typu. Niektórzy panowie, nie mogąc znieść odrzucenia przez panie, strzelali do nich. Padały trupy, jeżeli tak można powiedzieć. Także panie nie były — jakby to powiedzieć, gorsze — zdarzały się przypadki, kiedy rozczarowana w miłości, w związku albo zazdrosna niewiasta strzelała do męża, kładąc go trupem na miejscu, po czym popełniała samobójstwo. Były takie właśnie historie w Gdyni. Budziły ogólne zainteresowanie. Zdarzały się też historie dramatyczne, nieco innego rodzaju, na przykład pewna pani, tak zwanego dobrego towarzystwa, na skutek aresztowania męża za finansowe — dzisiaj powiedzielibyśmy — przekręty, a wówczas może tę wirtualną działalność finansową, może łagodnie powiedzmy, na przykład, popełniła samobójstwo. Były próby bardziej banalnego zdobycia pieniędzy jak na przykład w jednym z mieszkań gdyńskich, przyjaciel domu, czekając na listonosza, któremu zamierzał ukraść torbę z pieniędzmi, rzucił się na przykład na służącą, prawie doprowadzając do jej śmierci. Po czym nie zdoławszy jej zamordować, uciekł. Takich historii, proszę państwa, jest wiele, ale całe szczęście, że są tak jak mówiłem w mniejszości i mimo wszystko Gdynianie byli grupą, środowiskiem spokojnym, potrafili pohamować swoje emocje, co w efekcie daje przewagę artykułów faktycznie poświęconych przestępczości. Ale jednak, które możemy czytać z przymrużeniem oka.

K. M.: No to ciekawe, bo jednak trzeba wziąć pod uwagę to, że ta ludność Gdyni to byli często ludzie napływowi, ludzie z różnych regionów Polski, czy nawet i świata czasami i to można powiedzieć, że dobrze, że właśnie przewaga jest tych artykułów takich, powiedzmy, z przymrużeniem oka niż tych takich historii, najbardziej brutalnych i dramatycznych.

K. C.: Oczywiście morderstwa były i nie było to jedno morderstwo rocznie, ale było ich więcej. Jednak najczęściej artykuły, notki, które znajdujemy, dotyczą kradzieży rowerów, nielegalnych montowni rowerów, bijatyk w knajpach, bijatyk zakochanych — bo też takowe bywały — kradzieży, drobnych sum pieniędzy czy przysłowiowych majtek ze strychu, więc nie byli to może ludzie najgrzeczniejsi. Niemniej jednak nie była to przestępczość o takiej skali jak San Francisco, bo międzywojenna Gdynia, mimo że aspirowała do miast amerykańskich, to jednak jeszcze, dzięki Bogu można powiedzieć, nie była San Francisco, chociaż działał w Gdyni też Gang Białej Ręki. W prawdzie wpadli po pierwszej próbie szantażu, jednak amerykańskie wzory obowiązywały. [śmiech]

K. M.: No, to ciekawa na pewno sprawa. No, i tak jak powiedziałeś o tych bijatykach w knajpach to w sumie skojarzyłem sobie, że właśnie ten podcast nagrywamy w budynku, który wcześniej kiedyś w czasach PRL-u był dawną Restauracją Bałtycką i ciekawe, czy również i tutaj nie miały miejsce jakieś słynne bójki.

K. C.: Chociaż pozwolę ci, pozwolę ci przerwać i wrócę jeszcze, bo przypomniała mi się jedna historia mówiąca o przestępczości takich poważniejszej. Ta, całe szczęście nie zakończyła się śmiercią nikogo, ale świadczy też o pewnej amerykańskiej fantazji. Artykuł zatytułowany jest „Kradzież całego pociągu tomasówki. W ubiegłym tygodniu dokonano w Gdyni sensacyjnej kradzieży, którą w tych dniach wykryto. Gdyńskiemu oddziałowi Poznańskiego przedsiębiorstwa spedycyjnego Hartwig, towarzystwo akcyjne, skradziono mianowicie cały pociąg osiemnastu wagonów nawozów sztucznych. Jako sprawców kradzieży władze śledcze zdemaskowały pracownika firmy Hartwig jakiegoś B. R. oraz właściciela fikcyjnej siły transportowej H.” Tu proszę państwa mamy jednak inicjały. Prawdopodobnie kwestia sum ukradzionych spowodowała, że prokuratura zażądała utajnienia danych tychże naszych bohaterów tutaj. A o co poszło, proszę państwa? Pisze autor tak: „Dwaj młodzieniaszkowie postanowili zarobić trochę pieniędzy, aby móc trochę pobawić się beztroskliwie. Uradzili, więc zatem, że stojące na stacji trzynaście wagonów tomasówki można by sprzątnąć firmie i sprzedać na własną rękę. Do kradzieży przystąpiono według planu. Gdy już część tomasówki sprzedano, sprawą momentalnie zajęła się policja i w krótkim czasie młodzieniaszków aresztowano.” I, proszę państwa, co ciekawe, nasi bohaterowie, którzy ukradli cały pociąg, okazali się synami bogatych rodzin. To nie były osoby szukające przysłowiowego grosza. Dzięki temu, że rodziny stawiły się za nimi, uregulowały pewnie ten dług, sprawa niejako rozeszła się po kościach, a jest to taki przykład właśnie trochę stosunków amerykańskich, można by powiedzieć. Przykład, że i takie sytuacje były. Zresztą proszę państwa, o ile różnego rodzaju morderstwa, zabójstwa często wynikały z nadmiaru alkoholu, wielkich emocji, zawiedzionej miłości to przestępstwa finansowe robione były na zimno. Były przypadki milionowych przekrętów w Gdyni, na przykład, na jedwabiu, na węglu. To są znane historie, znaczy osobom, które zajmują się gospodarką i pokazują, że skala przestępstw gospodarczych w Gdyni była spora. Zresztą o tym także pisano w prasie, wskazując na napływ do Gdyni może zarówno niebieskich ptaków, jak i pseudo-biznesmenów, którzy żerowali tutaj na uczciwych mieszkańcach miasta.

K. M.: No, to jest bardzo interesujący wątek. Na pewno jeszcze kiedyś go rozwiniemy. Natomiast przejdźmy dalej. Zapytam cię, ponieważ badasz temat przestępczości w Gdyni już od dłuższego czasu, no, zbierasz te artykuły prasowe, jesteś współautorem takiego opracowania raportów sytuacyjnych starosty gdyńskiego i komisarza rządu w Gdyni z lat tutaj 1929-31, to tak zdradzę już od razu. Krótko mówiąc, zrobiłeś taki ogromny research na temat tych dawnych czasów i nie wiem jaki jest stan twojej wiedzy na temat przestępczości w dzisiejszych czasach. Ale gdybyśmy mieli porównać, kiedy w Gdyni było najniebezpieczniej to, kiedy twoim zdaniem? Czy to było właśnie w tym opisywanym przez ciebie okresie międzywojnia? A czy w PRL-u może? Czy lata dziewięćdziesiąte, czyli tuż po tych przemianach ustrojowych? Czy może dzisiaj? Czy te okresy w ogóle da się jakoś realnie ze sobą porównać biorąc pod uwagę to, jak świat się zmienił?

K. C.: Odpowiem, ale wpierw zadam ci pytanie. A ty jak uważasz?

K. M.: No, wiesz co? Ciężko mi powiedzieć.

K. C.: Strzelaj!

K. M.: No, jak myślę sobie o tych sytuacjach, które były w okresie międzywojennym, no, to kojarzy mi się dużo tych zabawnych historii. PRL znowu to znamy tylko te takie jakieś najgłośniejsze przypadki, które są opisywane w reportażach, ale tak jak mówisz, prasa była właściwie taka bardzo miałka i nie mówiła, nie mówiła statusu.

K. C.: Poza tym cenzura wchodziła.

K. M.: Tak, cenzura wchodziła, więc też za dużo nie można było powiedzieć. Te lata dziewięćdziesiąte kojarzą mi się z taką, nie dość, że takimi przekrętami gospodarczymi jakimiś. No, taka wolna Amerykanka. Wtedy też dużo się działo. Myślę, że może ten okres był najgorszy, gdybym miał strzelać.

K. C.: Dobrze strzeliłeś. Zobaczymy czy kulą w płot, czy trafiłeś. [śmiech] Tu pojawia się pewna kwestia dotycząca statystyk. Materiały statystyczne nie do końca są pełne. Na przykład raporty roczne dotyczące przestępczości w poszczególnych dzielnicach, takie szczególne raporty zaginęły, zostały zniszczone lub zabrane przez Niemców. Bodajże jest tylko jeden rok 1937 jako pełny w archiwum, a reszta jest szczątkowa. Zresztą to widać po ilości publikacji dotyczących policji w naszych zbiorach bibliotecznych. Mamy jedną książkę poświęconą policji w Gdyni. Mamy kilka artykułów, z którymi się mogą zapoznać w roczniku gdyńskim, którym dysponujemy, czy zeskanować sobie, na przykład lub ksero zrobić zeszytów gdyńskich, gdzie też pojawiają się pojedyncze artykuły, nieduże, najczęściej związane z przestępczością. One też są najczęściej oparte na prasie. Po prostu autorzy, przeglądając cierpliwie prasę międzywojenną gdyńską i lokalną w jakiś sposób statystykę tę tworzą. Oczywiście ta statystyka istnieje choćby w raportach komisarza rządu i tutaj mamy, jak wiesz, pracujemy z panem Drozdem z Uniwersytetu Gdańskiego nad rozszerzeniem tychże raportów. Jak dobrze pójdzie, a powinno pójść dobrze, będą się nasi czytelnicy mogli zapoznać z wydanym przez bibliotekę, właśnie gdyńską, naszą bibliotekę — tomem obejmującym w zasadzie cały okres międzywojenny, a więc blisko tysiąc stron. Będzie to forma bardzo ciekawa, pełna w miarę. No, niestety na razie jeszcze musimy poczekać kilka miesięcy na wydanie.

K. M.: Ale na pewno naszych czytelników poinformujemy, kiedy już pozycja będzie dostępna.

K. C.: W każdym bądź razie, jest problem jak tą przestępczość nawet ogólnie klasyfikować, jak dzielić. Czy dzielimy liczbę przestępstw przez ilość mieszkańców w dużych okresach czasu? Możemy, proszę państwa, proszę taki przykład możemy zrobić od ręki. W trzydziestym szóstym roku dokonano 8000 przestępstw. Nie dziwnych. Ogólnie. Wtedy w Gdyni było 84 000 mieszkańców. Dzieląc 84 000 przez 8000 otrzymujemy wskaźnik 10,5. W 2022 roku było 14 000 przestępstw przy 245 000 mieszkańców. Daje to wskaźnik 19 i teraz proszę państwa, czym wyższy wskaźnik, tym mniejsza przestępczość. Odwrotnie działa, bo taki jest podział matematyczny. Czym więcej mieszkańców, a mniej przez wskaźnik rośnie. To dziwne, bo powinien maleć, ale to jest jakaś taka odwrotność i, proszę państwa, czyli wskaźnik w trzydziestym szóstym roku wynosił 10,5, a w dwudziestym drugim roku 19. Bezpieczniej było teoretycznie, bo to bardzo proste, wręcz prymitywne podliczenie. Moi wykładowcy Wydziału Historii pewnie dwóje by mi postawili, ale na dzisiejsze spotkanie wystarczy. Można by przyjąć, że rok 2022 był rokiem bezpieczniejszym niż trzydziesty szósty, ale musimy wziąć pod uwagę jeszcze inną kwestię. I tutaj wchodzę w grę takie, proszę państwa, zastanawianie się, ile aniołów jest na główce szpilki. Przecież przestępstw najczęściej nie popełniają seniorzy ani niemowlęta w wózkach. Trzeba więc wziąć jakieś… wyodrębnić pewną grupę, która jest zdolna do popełnienia tychże przestępstw. Po odjęciu, proszę państwa, w 2020 roku kilkudziesięciu tysięcy osób, zostawiając taką grupę, która najczęściej popełnia przestępstwa, wyszło 150 000 osób, czyli wyszło, że wskaźnik wynosi 12. Wskaźnik 12 między 10,5 jest prawie, że statystycznie nieznaczący, czyli możemy przyjąć, że bezpieczeństwo miasta, ilość przestępstw jest podobna zarówno dla trzydziestych, jak i po stu latach, w pierwszej połowie lat dwudziestych XXI wieku. To trochę dziwne, bo w przypadku oczywiście jako miasta młodego, którego mieszkańcy w większości napływowi, byli młodymi ludźmi lub w sile wieku, to już nie dokonaliśmy tego podziału na starszych, młodszych. Oczywiście to, co państwu przedstawiam, jest to pewnego rodzaju zabawa. Taka zabawa ze statystyką. Znacie państwo to powiedzenie: „Kłamstwo, wielkie kłamstwo — statystyka.” I mimo wszystko jednak pozwala taka analiza na wyciągnięcie pewnych, bardzo ogólnych faktów i stwierdzenie, że dzisiaj jest tak samo kiedyś. Nie musimy się jakoś specjalnie bać, chociaż należy na siebie uważać. Tak powiedzmy.

K. M.: No, to powiem szczerze zaskoczyłeś mnie, bo takiej odpowiedzi się nie spodziewałem i tutaj te statystyki faktycznie, można powiedzieć, oczywiście zachowując to, o czym powiedziałeś, czyli to, że nie są to takie dokładne wyliczenia. Ale jednak gdzieś ten wskaźnik jest podobny. To jest dość zaskakujące, bo myślałem jednak, że te różnice pomiędzy konkretnymi okresami będą znacznie większe, a tutaj można powiedzieć, że po stu latach niewiele się zmieniło. Tak upraszczając, oczywiście bardzo, tutaj tę zależność.

K. C.: Trudne warunki życiowe powinny zwiększać poziom przestępczości. No, my przyjęliśmy przykładowe lata. Można może w przyszłości wykonać takie analizy, napisać pracę na ten temat, bo byłaby ona bardzo ciekawa, tym bardziej, że ta przestępczość, ich analiza byłaby ciekawa z innego względu, ponieważ kiedyś — znaczy w okresie międzywojennym inaczej klasyfikowano różnego rodzaju przestępstwa. Taka klasyfikacja zmieniała się w okresie międzywojennym. Była jeszcze inna w latach powojennych. Więc tutaj rodzi się pytanie, jak to wszystko ogarnąć? I tu z ciekawością myślę o takiej pracy, którą ktoś wykona i przedstawi wnioski. No, będzie ciekawe. Trudna sprawa, ale może, kto wie, zobaczymy. W każdym bądź razie nasi, powiem, chyba dziadkowie, pradziadkowie, jakoś mimo wielu artykułów, informacji w prasie, o przestępstwach jakoś specjalnie natury przestępczej chyba mimo wszystko nie mieli.

K. M.: I to chyba tylko dobrze o nich świadczy. Jeszcze jedno pytanie, które muszę ci zadać, bo w sumie rozmawialiśmy o tym krótko przed nagraniem. Czy można powiedzieć, że gdyńska przestępczość miała swoją specyfikę? Mam tutaj na myśli opisywane w prasie dzielnice Gdyni: Meksyk, Pekin, Budapeszt. Czy ten międzynarodowy charakter miał swoje odbicie w tej przestępczej rzeczywistości Gdyni?

K. C.: Tak, zdecydowanie Gdynia jako miasto portowe, jedyne miasto portowe tej wielkości oczywiście, bo nie mówimy tutaj o Pucku, na przykład miała taką specyfikę — była podobna do innych miast sportowych i tu w pewnym sensie było to San Francisco. Nie mówimy teraz o przestępczości takiej tradycyjnej, o którym wspominaliśmy, czyli morderstwa z namiętności, malwersacje finansowe i tak dalej, i tak dalej… Ale faktycznie zdarzały się przestępstwa popełniane przez Chińczyków, którzy bynajmniej nie mieszkali na osiedlu Pekin, raczej mieszkali w lepszych warunkach. Proszę państwa, w okresie międzywojennym mieszkał w Gdyni pewien Chińczyk, określiłbym go jako spryciarza. Czy to ładne czy złe określenie sami państwo zadecydujecie. Otóż ten specjalista znający język polski, gdy przyjeżdżał statek z Chińczykami załogą chińską, biegł na ten statek i oferował załatwienie wiz pobytowych. Załoga nieznająca języka polskiego godziła się na to. Ten pan zbierał pieniążki, szedł, załatwiał wizy i wracał. Okazało się, że jego zysk wynosił kilkaset procent. Oczywiście został aresztowany, poszedł do więzienia, jednak widać, że chińska aktywność także na tym polu przed wojną Gdyni funkcjonowała. Proszę państwa, Budapeszt. Pewnego dnia pojawił się pewien pan, jak wynika z lektury materiałów przedwojennych, w strasznym stanie, maltretowany, który wzbudził współczucie celnika. Być może zresztą państwo będziecie mogli o tej osobie poczytać więcej na stronie zawierającej artykuły z „Torpedy” przygotowywane przez Krystiana. Otóż ten pan wzbudził uczucie sympatii w żelaznym sercu celnika gdyńskiego. Ten poklepawszy go już przyjacielsko po plecach usłyszał podejrzany szelest. Okazało się, że był to zawodowy przemytnik walut. Jednak, czyli tu mamy wątek węgierski, na przykład. Wątków, których było więcej, proszę państwa. Na przykład, grecki. Sensację w Gdyni wzbudziła postać pewnego Greka, którego zauważono w pewną mroźną styczniową noc nagiego na jednej z ulic miasta. Historia miała swój ciąg dalszy. No, otarła się o proces sądowy, o sąd, o policję. Nasz bohater wyszedł z tego szczęśliwie cało. Mniej szczęścia mieli restauratorzy, którzy dosłownie wypuścili go nagiego, nawet nie w skarpetkach, z lokalu. Chociaż, proszę państwa, dla mnie najciekawszą taką historią, najweselszą może jest postać pewnego Czecha, a przynajmniej osoby, która za Czecha się podobała, doktora Horaczka, który przyjechał do Gdyni, organizując wystawę gospodarczą. Prawie mu się udało, proszę państwa, jednak na sam koniec okazało się, że po skonsumowaniu dużej ilości napojów i posiłków w wesołym towarzystwie w Gdyni, zniknął w Polsce z dużą sumą pieniędzy. Ostatecznie okazało się, że był to oszust. Odnaleziono go i ukarano w sądzie gdyńskim, jednak bardzo łagodnie, co ciekawe. Ponieważ jakby to powiedzieć, ponieważ ofiary jego krasomówczych zdolności nie chciały się przyznać, że straciły na jego rzecz pieniądze. Takich historii proszę państwa było więcej. Mamy też w Gdyni, mieliśmy w Gdyni emigranta z Afryki, określanego też — może troszeczkę już niezgodnie z normami — murzynkiem Sambo, który wzbudził wielką sensację i przez pewien czas mieszkał w naszym mieście. Był bodajże odźwiernym w jednym z hoteli gdyńskich. Jakie jest jego dalsze losy były trudno powiedzieć, prasa już o tym nie pisała. Jednak jak widać tych gości takich europejskich, takich światowych kontaktów mieliśmy więcej. Proszę państwa, była też to dziś istnieje dzielnica Meksyk i tu, proszę państwa, pozwolę sobie przeczytać historię, zapoznać państwa z iście meksykańskimi wydarzeniami, takimi trochę bandycko-indiańsko-kowbojskie.

K. M.: Styl, styl westernowy. [śmiech]

K. C.: W westernowym stylu, dosłownie! „Inkasent mleczarni gdyńskiej ścigany przez bandytów” — taki jest tytuł artykułu. „Wczoraj wieczorem szosą z Witomina do Gdyni jechał sobie spokojnie furmanką inkasent mleczarni miejskiej, D. z Orłowa Morskiego. Wesoło pogwizdując, wjechał do lasku witomińskiego sprawdziwszy, jednak na wszelki wypadek czy torba z pieniędzmi jest dobrze zamknięta i czy rewolwer jest nabity. Nie było to rzeczą zbyteczną, gdyż w gąszczu przydrożnych drzew, w środku witomińskiego lasku, dwóch przyjaciół od kilku godzin czekało na inkasenta. Przyjaciele leżąc na wilgotnej ziemi byli nieco zdenerwowani. Nie przybyli oni tu wcale w celach odbywania wspólnej przejażdżki furmanką mleczarni miejskiej. Rewolwer znajdujący się w kieszeni jednego z nich świadczył o tym, że rozmowa z inkasentem odbędzie się w formie dość podniesionej i stanowczej. Niestety próba odbezpieczenia starego Browninga wypadła negatywnie i przyjaciele musieli uzbroić się zwykłe kamienie, czekając coraz bardziej niecierpliwe na turkot furmanki, który to oznajmił im zbliżanie się inkasenta z pieniędzmi. O kilkanaście metrów dalej również w gąszczu przydrożnych drzew przyczaiło się jeszcze dwóch ludzi tak samo czekających na przejazd furmanki z inkasentem. Nagle daleko na szosie, rozległ się turkot wozu i na zakręcie ukazała się niecierpliwie oczekiwana furmanka. W tej samej chwili spod krzaków wytrysnęły nagle dwa zręczne cienie, biegnąc do wozu, krzyknęły: „Odrzućcie broń i ręce do góry!” Ale rzucony kamień chybił, a inkasent wyciągnąwszy rewolwer jedną ręką, drugą zaciął konie i puścił się do ucieczki przed ścigającymi go bandytami. Ciszę leśną przerwał głośny turkot z pędzącej furmanki ścigających go opryszków. Nagle przed oczyma jego mignęły dwie nowe postacie oblegające go drogą i do uszu przełożonego inkasenta wyleciał krzyk: „Stój!” Nieszczęśliwy, przerażony nagłą zasadzką zorganizowanej bandy woźnica jeszcze mocniej uderzył konie batem i strzelił na postrach do góry, lecz minął zabiegających mu jednak drogę ludzi, którzy przestraszywszy się widocznie znowu skryli w krzakach, ale dwaj pierwsi mimo wszystko nie dawali za wygraną, nie zwracając uwagi na niepowodzenie kolegów biegli za furmanką. Nagle wymijali oni miejsce, w którym ukryli się dwaj następni czyhający na inkasenta ludzie. Rozległ się okrzyk: „Ręce do góry!” Nieuczciwa konkurencja zbiegła drogą bandytom, którzy według wszelkich praw mieli jednak pierwszeństwo w tej sprawie. Oburzenie ścigających nie miało granic. Uważali oni, że po takim wysiłku należą się im pieniądze mleczarza, który tymczasem oddalał się coraz bardziej. Niewątpliwie kamienie przeznaczone dla tego ostatniego poszły w ruch, gdyby nie rewolwery, które skierowała w pierwszą placówkę bandycką konkurencyjna zasadzka. Obaj przyjaciele oburzeni zachowają się konkurentów, zaczęli proponować pewne kompromisy, byleby jednak dopaść mleczarza, lecz nagle pod klapą marynarzy, grożących im rewolwerami osobników, ujrzeli oznaki policji śledczej.” Tak, proszę państwa zakończyła się „Robert z Meksyku — akcja bandytów.” Napad może nie na pociąg złotem, ale na furgon mleczarni gdyńskiej.

K. M.: No, to powiem szczerze, że tutaj Clint Eastwood i John Wayne mogliby przyjechać do Gdyni i wykorzystać to jako scenariusz do… [śmiech] Swego czasu to zagrać. Także, no bardzo ciekawe historie i myślę, że to tylko pokazuje jaki barwny i międzynarodowy charakter miała Gdynia. W tamtych czasach, co też może nie dla każdego jest taką oczywistością.

K. C.: Zarówno gospodarczy, jak i obyczajowy. Oczywiście, patrząc na to tak z pewnej perspektywy, raczej tak obiektywnie i spokojnie, nie demonizując ani wielkości tej przestępczości, ani też nie negując, nie mówiąc, że jej nie było po prostu.

K. M.: Nie no tak, ale tych historii się naprawdę słucha z ogromną ciekawością. Czy twoim zdaniem przestępcy w tamtym właśnie okresie, sto lat temu mieli większą fantazję i rozmach, niż dzisiaj? Mieli jakąś bujniejszą wyobraźnię? Czy też ten uderzający efekt, który tutaj słyszymy w tych historiach wynika jednak ze stylu dziennikarstwa, jaki wtedy uprawiano? Te opisy są takie bujne, kwieciste, troszeczkę się tego słucha, jak jakiejś komedii kryminalnej, co można powiedzieć, odróżnia te informacje od dzisiejszych takich suchych newsów. A więc jak jest? Czy złodzieje, przestępcy byli bardziej kreatywni, czy po prostu dziennikarze mieli większy rozmach artystyczny?

K. C.: Dziennikarstwo prasowe, bo o takim tutaj mówimy. Większość tych informacji, artykułów, notek występuje w gazetach codziennych. W czasopismach typu „Torpeda”, na przykład, w tygodnikach, miesięcznikach było tego typu informacji znacznie mniej, więc dziennikarstwo prasowe — jeżeli chodzi o czas wydawania artykułów gazet — nie różni się niczym od współczesnego dziennikarstwa. Gazeta wychodzi co dzień, więc dziennikarze zarówno sto lat temu, jak i współcześnie muszą się spieszyć z napisaniem tychże informacji, a skoro nie mieli czasu na taką zabawę z tekstem musieli ten artykuł przygotować w około godziny, dwóch. Wychodzi na to, że to jednak bandyci mieli większą fantazję niż współcześnie. Wprawdzie katalog przestępstw dzisiaj jest o wiele bardziej bogaty niż kiedyś, a na pewno inny, ale raczej są to przestępstwa takie popełnione na zimno, na przykład przestępstwa elektroniczne, kradzież pieniędzy z konta, które przydarza się często nam — mi się na przykład przydarzyło kiedyś coś takiego.

K. M.: Tak i one może nie są po prostu tak spektakularne.

K. C.: Nie są spektakularne. Wręcz banalne, powiedzmy sobie wtedy. Natomiast to jest zachodzące w okresie międzywojennym przed trzydziestym dziewiątym rokiem. Mają pewną jakąś taką… swój smaczek i faktycznie ich autorzy, jeżeli tak można powiedzieć, mieli wielką fantazję, bo tutaj można mówić o na przykład o bandycie, który rozdzierał, na przykład, śledzie zabierał. Nijak, może nie James Bond, ale jak Robin Hood, proszę państwa, wpadł na jeden z kutrów… O, historia w ogóle jest ciekawa! Chodziło o ceny sprzedaży ryb. Rybacy umówili się tak w skrócie na, mówię państwu, w skrócie na pewną cenę. Jeden rybak się nie dostosował do tego — chciał sprzedawać taniej. To wkroczył pewien bandyta, którego wypuszczono wczoraj czy przedwczoraj z więzienia, przed kilkoma dniami, i właśnie jak taki Robin Hood wdarł się z kolegami na kuter i wszystkie ryby zabrał biednym rybakom. Porozdzielał je biednym Gdynianom za karę, że chciał opuścić cenę i oczywiście trafił następnego dnia znowu do aresztu, a potem do więzienia. Jednak i taką fantazję mieli bandyci gdyńscy, wręcz nie wiem, czy można o nich powiedzieć sojusznicy?

K. M.: No proszę bardzo! Znaczy tak, bandyci. [śmiech]

K. C.: [śmiech] No można by tak powiedzieć.

K. M.: Bandyci: 1. Dziennikarze: 0, można powiedzieć, ale oczywiście też tym dziennikarzom nie odbieramy takiego jakiegoś ciekawego szmytu, który jest rzeczywiście w tych artykułach zawarty.

K. C.: Po prostu historie, które relacjonowali były na tyle interesujące i zabawne.

K. M.: Wdzięczniejsze do opisywania.

K. C.: Z drugiej strony, faktycznie mamy bardzo dużą grupę notek drobnych, skromnych notek o przestępstwach, które same w sobie nie są jakoś napisane jakoś spektakularnie, jakimś pięknym językiem. Same w sobie nie bawią. Natomiast bawią, jakby to powiedzieć, bawi treść tychże notek. No, dziś proszę państwa, śmieszne są na przykład historie o tych majteczkach, o których wspominałem za kilkanaście złotych ukradzione ze strychu, na przykład i to dokonywali, proszę państwa, tak zwani pajęczarze. Dzisiaj ‘pajęczarz’ to ktoś nielegalny słuchający odbiornika radiowego czy telewizyjnego. Natomiast wówczas to słowo ‘pajęczarz’ miało całkiem inne znaczenie. Inne znaczenie na przykład miało słowo ‘ubikacja’, to dostawiam do państwa, do państwa decyzji. Proszę poszukać, czym była ubikacja w okresie międzywojennym, w różnego rodzaju opracowaniach, jakichś pracach. Może państwo zgadniecie. Zapraszamy do kontaktu z panem Krystianem. Postaramy się pierwszej osobie, która da dobrą odpowiedź przygotować nagrody.

K. M.: No, właśnie to może zróbmy taką zabawę, jeżeli nas jeszcze słuchacie, to poprosimy, żebyście w komentarzu napisali — w komentarzu pod filmem na YouTubie czym jest ubikacja i pierwsza osoba, która to zrobi, otrzyma od nas upominek i dzięki Krzysztofowi ktoś będzie miał szczęśliwy dzień. Tak zróbmy. Postanowione! No i Krzysztofie na sam koniec, bo rozmawiamy już około godziny, na sam koniec zapytam ciebie o twoje plany wydawnicze związane z tematyką przestępczości. Bo zdradzę tajemnicę, że wiem, że pracujesz nad czymś interesującym, no i jest to okazja, żeby się tym z nami podzielił.

K. C.: A to prawda, jakiś czas temu podjąłem decyzję, że zbierane przez wiele lat materiały trzeba upowszechnić, podzielić się z czytelnikami gdyńskimi i mam nadzieję nie tylko. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze — a co mam nadzieję nastąpi — w przyszłym roku być może zapoznają się, państwo, z wydawnictwem nazwanym roboczo Pół — żartem, pół — serio, które zawierać będzie zarówno ilustracje satyryczne, gdyńskie, jak i przestępczość na wesoło. A także kolejnym tomem potraktującym o przestępstwach gdyńskich już na poważnie, antologii tekstów poświęconych przestępstwom gospodarczym, politycznym, wydarzeniom bardzo poważnym, karze śmierci, morderstwom. Mam nadzieję, że będziecie mogli państwo korzystać z tych publikacji, które w ramach zbliżającego się stulecia nadania Gdyni praw miejskich i zbliżającej się rocznicy dziewięćdziesięciolecia biblioteki miejskiej nasza biblioteka wyda.

K. M.: No, to oczywiście trzymamy kciuki i ja osobiście nie mogę się doczekać, żeby te pozycje przeczytać, żeby się z nimi zapoznać. Ale muszę jeszcze uzbroić się w chwilę cierpliwości, ale państwo na pewno również będą mieli okazję je przeczytać w naszej bibliotece, myślę.

K. C.: Obiecuję, że dostaniesz je pierwszy.

K. M.: Super, bardzo się cieszę. Dobrze, no, dobrze się rozmawia. Nie wiem, kiedy ta godzina minęła, ale to już będzie wszystko na dzisiaj. Dziękujemy serdecznie za wysłuchanie naszej audycji. Zachęcamy oczywiście do pozostawienia łapki w górę, zasubskrybowania naszego kanału na YouTube. Kolejne odcinki Śledźcastu ukażą się już wkrótce, a tymczasem ja dziękuję serdecznie naszemu gościowi, którym był doktor Krzysztof Chalimoniuk, na co dzień prowadzący cyklu „Morskie Opowieści”, a dzisiaj wyjątkowo w roli gościa i eksperta. Także Krzysztofie, dziękuję ci serdecznie.

K. C.: Dziękuję również.

K. M.: A państwa zapraszam również do wysłuchania poprzednich odcinków naszego podcastu, jeżeli jeszcze nie mieliście okazji. I oczywiście przypominam o konkursie, który spontanicznie zorganizowaliśmy z Krzysztofem. W komentarzu poprosimy, jeżeli znaleźliście informację, czym była kiedyś ubikacja, albo wiecie to od razu, no to kto pierwszy ten lepszy. Jeżeli się komuś uda, damy nagrodę, a może nawet więcej niż jedną nagrodę. Zobaczymy, jak nam się uda uzbierać. W każdym razie piszcie. Już też oczywiście piszcie swoje opinie na temat dzisiejszego podcastu. No, ja tymczasem żegnam się i dziękuję państwu bardzo serdecznie. Do usłyszenia.